Wyprawa Skuterowa – Chorwacja 2004 cz.3

Edytor:Artix

[Część 1][Część 2][Część 3][Część 4][Część 5][Część 6] [Część 7][Część 8]

Dzień 5. Następny dzień był pod znakiem plażowania, ech błogie lenistwo, wygrzewanie w słońcu i kąpiele w ciepłym morzu. Późnym popołudniem pojechaliśmy poszwendać się po Dubrowniku. Jazda bez kasku jest taka przyjemna, niby trzeba go mieć ale nikt w sumie na to nie zwraca uwagi. Jedyny RobB jak zwykle wykazał zdrowy rozsadek, przerabiając swojego szczękowca na jeta, no ale choć jedna osoba musi być rozsądna w bandzie postrzeleńców. Po bieganiu po Dubrowniku i murach obronnych RobB’owi siadały parę razy baterie, ze względu na temperaturę. No cóż nie każdy ma tyle energii co króliczek Duracell’a. Dubrownik to było chyba ostatnie miejsce ze zwiedzaniem gdzie Mariusz resztką sił jeszcze coś zobaczył. Potem choroba dopadła go na tyle że nie miał już na nic sił.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Dr.Big nurkujący w Adriatyku W cieniu kapliczki. miasto Mlinii Dubrownik starówka
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Dubrownik, starówka i nasze skutery Kolejna fotka ze starówki w Dubrowniku i kolejna …
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Wejście na starówkę – Dubrownik Uliczki w Dubrowniku. Deptak w Dubrowniku
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Port w Dubrowniku Dubrownik port. Artix, Mariuszburgi i Dr.Big Wylegujące się koty przed wejściem na okalające mury Dubrownika
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Widok na Dubrownik z murów obronnych.
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Artix i Gosia

Dzień 6

Następnego dnia większość grupy spalona słońcem dnia poprzedniego, siedziała w cieniu kapliczki, Mario i Artix planowali właśnie wypad do Sarajewa i Mostaru, ale słońce na tyle ich rozleniwiło, że plan upadł. Bogumiłek zadeklarował się, że chętnie by pojechał ale nie tego dnia, tylko następnego, bo chce jeszcze jeden dzień odpocząć. Mariusz walczył z choróbskiem, Big i RobB dzielnie się nim opiekowali, a CittO postanowił plażować. Jako że dzień odpoczynku był już wczoraj, a dzień bez skutera jest dniem straconym Artix i Mario uknuli plan w samo południe, czas ruszyć, szybkie spojrzenie na mapę i …. do Albanii i z powrotem jest raptem 560 km. Jak można nie pojechać do Albanii będąc obok. Grunt to wyzwanie. Droga przebiegała przez kawałeczek Chorwacji, całe wybrzeże Serbii i Czarnogóry i docelowo Albania. Na granicy serbsko – chorwackiej spotkaliśmy Polaków na chopperach którzy właśnie wracali z Albanii, patrząc na nasze skutery mocno się zdziwili że chcemy tam jechać, bo tam nie ma dróg. Nie za bardzo chyba zrozumieliśmy co to znaczy nie ma. W Polsce też nie ma, a mimo to da się jeździć. Po drodze zatrzymaliśmy się w knajpce pytając się Serbów ile kilometrów jest do Albanii, jeden z Serbów popukał się w czoło i odpowiedział że nie wie, nigdy tam nie był i nie chce tam jechać, zresztą po co tam jechać. Cóż trzeba było się zapytać kogoś innego, akurat napatoczył się kierowca miejscowego PKS, pomyśleliśmy że on będzie wiedział. Najpierw popatrzył na nas mętnym wzrokiem, potem do swoich kumpli powiedział, że jedziemy do Albanii, wszyscy wybuchnęli śmiechem, poczym odpowiedzieli nam, że nie mają pojęcia i nigdy tam nikt nie jechał bo i po co. Słowiańskie języki mają to do siebie, że niestety wszystko się rozumie. Zarażeni tym optymizmem postanowiliśmy jechać dalej. Sama Serbia i Czarnogóra w sumie jest bardzo sympatycznym miejscem, no może z wyjątkiem granicy gdzie po raz pierwszy musieliśmy zdjąć kask i pokazać zieloną kartę i papiery skuterów, no i dokładnie oglądali nasze paszporty, dostaliśmy też pieczątki. To w sumie była dla nas nowość do tej pory każdą granice przejeżdżaliśmy machając paszportem nie zdejmując kasku. Nawet na jednej granicy Mariusz mając na głowie kask, a na oczach okulary przeciwsłoneczne, pogranicznik zobaczył zdjęcie w paszporcie, zobaczył Mariusza i stwierdzając „podobny” kazał jechać dalej. A bywało że nawet się nie zatrzymywaliśmy tylko się zwalniało. Wracając do wycieczki, przez Serbie jechało się naprawdę sympatycznie, trochę przypominała nasze wybrzeże, no może z wyjątkiem gór. Niedaleko granicy Albańskiej jechały już tylko samochody z albańską rejestracją. Około 10 km przed granicą droga z ładnego i równego asfaltu zmieniła się w pełną dziur, wąską i kretą. Droga wiodła przez bagna i rozlewiska, ale na szczęście nie była jeszcze tak straszna jak się spodziewaliśmy. Nasza prędkość spadła do 60 km/h. Kiedy wreszcie dojechaliśmy do granicy spodziewaliśmy się kontroli równie skrupulatnej co na granicy Serbskiej. Niestety, w porównaniu z tym co tam nas spotkało granica Serbska była bardzo miła i spokojna. Ustawiliśmy się grzecznie w kolejce, podszedł do nas sympatyczny Serb i wypytywał Maria ile kosztuje T-max. Przed nami stała leciwa Frontera, cała granica rechotała ze śmiechu jak się okazało, że Mario zapłacił za takie coś dziesięć razy tyle za ile można kupić taką Frontere. Po około 30 minutach podjechaliśmy do pograniczników Albańskich. No i zaczął się cyrk. Kazano nam iść do okienka, zostawić skutery. Oczywiście grzecznie się udaliśmy do okienka. Człowiek zabrał nasze paszporty, zanim przyszła nasza kolej minęło coś koło 20 minut. Mając za plecami dwa komputery w tym jeden z plazmowym monitorem, wyjął wielką księgę i zaczął wpisywać nasze dane. Oglądał paszporty i wstawił pieczątkę, potem dostawił w księdze jeszcze ze dwie pieczątki, i wyszedł. Po powrocie znowu obejrzał nasze paszporty i znowu wstawił pieczątkę, absolutnie zapominając, że zrobił to wcześniej. Za każdym razem wyjmował jakąś ważna pieczątkę z kieszeni i chował ja z powrotem do etui, a potem do kieszeni, i tak w kółko. Za wjazd musieliśmy też zapłacić po 2 euro od motocykla. Kiedy uradowani ze wreszcie dostaliśmy wszystkie pieczątki, kwitki, ów człowiek wyszedł, po powrocie chciał nam dać paszporty czeskie, po krótkiej rozmowie udało się nam go przekonać że wolimy Polskie, wiec takie też otrzymaliśmy. Uradowani że możemy jechać dalej, znowu okazało się że liczba pieczątek na wszystkich papierach jest na tyle znikoma że nie mamy jeszcze prawa wjazdu. Rozbawieni całą sytuacją znowu czekaliśmy co ma być dalej, jeśli ktoś czytał „Proces” F. Kafki to zrozumie o czym piszę. Po kolejnej chwili zostaliśmy zaprowadzeni do kolejnego pokoju, gdzie również inny człowiek wyjął równie ważną księgę i masę dokumentów i pieczątek. Okazało się, że dostajemy tymczasowy dowód rejestracyjny i jeszcze ze dwie kartki nie wiadomego celu, oczywiście z masą pieczątek. Po godzinie wreszcie mogliśmy wjechać do Albanii. Asfalt jeśli kiedyś tam był musiał być położony wieki temu, nasza prędkość spadła do 40 km/h, a i tak to był hard core. Chwilami nie dało się przekroczyć 20 km/h. Jako że na granicy straciliśmy trochę czasu postanowiliśmy jechać do pierwszej dużej miejscowości. Od czasu do czasu drogę przebiegały nam świnie pasące się w rowie, czasem to były owce, a czasem kozy, bywały też i krowy swobodnie biegające po drodze. Co bardzo nas zdziwiło mijaliśmy też masę stacji benzynowych gdzie sprzedawano benzynę 72 oktany. Miejscowość do której udało nam się dojechać była miejscowością o nazwie Bajze ( l ). W sumie taka nazwa była by bardziej adekwatna do tego co zobaczyliśmy. Kiedy wjechaliśmy do centrum miasta, hehe centrum jak to fajnie brzmi, podjechaliśmy pod jakąś knajpkę z której wyszło kilkunastu miejscowych z kijami do bilarda, zapewne wyszli z ciekawości żeby nas powitać. Z drugiej strony ulicy równie spora grupa wyszła nam na spotkanie. Postanowiliśmy nie kusić losu zrobić fotki i wracać do Dubrownika. Tym bardziej, że zbliżała się godzina 19, a do Dubrownika mieliśmy kawałek, no i jeszcze granica Albańska do przejechania. Jedno co nas zdziwiło, to że po Albanii jeździ masa mercedesów, chyba to modne auto w tym kraju. Granicę albańsko – serbską przejechaliśmy dosyć szybko, oczywiście jak na warunki Albańskie, oddaliśmy trochę papierów, za wyjazd zapłaciliśmy kolejne dwa euro, stempelki ponownie wbite i możemy jechać dalej. Miło było znowu jechać po asfalcie równym i gładkim. Chcąc zaoszczędzić trochę czasu postanowiliśmy pojechać skrótem. Według mapy oszczędzilibyśmy 40 kilometrów. Niestety droga oznaczona żółtym kolorem, okazała się drogą szerokości 2 metrów na której z trudem mijał się samochód ze skuterem. Musieliśmy wjechać na górę o wysokości 880 metrów serpentynami, a potem z niej zjechać, wszystko było by fajnie, gdyby nie to, że było już ciemno, a w dole 880 metrów jak z samolotu widać było oświetlone miasto. Na granicy serbsko – chorwackiej musieliśmy pokazać, że nie mamy nigdzie ukrytego alkoholu, a skutery maja masę schowków, widać alkohol w Serbii jest dużo tańszy niż w Chorwacji. Na camping dotarliśmy około 23.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć