Edytor:Artix
czyli jak tam naprawdę wygląda Białoruś
Nastał wreszcie piątek 9 września. Dla wszystkich wyjeżdżających na zlot do końca była to jedna wielka niewiadoma, co zastaniemy na miejscu. Dreszczy emocji i adrenalina skakała w górę. Część z grupy postanowiła jechać wcześniej wyjeżdżając o 10 rano z Warszawy, część postanowiła jechać o 14-stej, ze względu na pracę. Zresztą z godziny 10-tej i tak nic nie wyszło, bo pierwsza grupa wyjechała o 13-stej. Suma sumarum wyszło tak, że 7 pojazdów stworzyło trzy grupy, ale i odległość nie była zbyt wielka niecałe 200 km. Podział wyglądał następująco: Wiwo, Dacja i Magda pierwsza grupa, Kefir z Marzanną i Mutek z Kaśką to druga grupa i na końcu Kris, Mario i Artix z Gośką. Wszyscy spotkaliśmy się na granicy około 17-stej. Tym bardziej, że Magda zapomniała o zielonej karcie i musiała szybko jechać ją załatwić, bo na granicy nie ma agenta PZU, który wystawiłby zieloną kartę za free, a kupienie jej za cenę koszmarnie wielką nie wchodziło w grę. Jedynie Wiwo nie wytrzymał ciśnienia i poleciał pierwszy na stronę Białoruską. Kolejki oczywiście ominęliśmy bokiem, zresztą po stronie Polskiej cała odprawa trwała chwilkę, nas zatrzymało czerwone światło, służby Białoruskie miały właśnie zmianę obsady. Pierwsze 30 minut upłynęło na żartach i wygłupach, po godzinie Kefir dostał szału i prawie siłą go trzymaliśmy pocieszając, że max 15 minut i pojedziemy, pewnie gdyby wiedział, co będzie dalej nie zatrzymalibyśmy go na granicy nawet przywiązując do słupa łańcuchami okrętowymi. Wrzeszcząc, że on to wali i jedzie do Studzienicznej, bo ma dość czekania.
Psychoza zielonego światła ogarnęła wszystkich przygotowujących się do wyścigu. Pięć pasów były to pasy przeznaczone dla Białorusinów i jeden pas dla Polaków, na końcu zwężało się do jednego pasa. W końcu po dwóch godzinach oczekiwań nagle zapaliło się zielone światło. Wszyscy ruszyli z piskiem opon, jedynie Mario, który przez cały czas oczekiwań trzymał kluczyki w stacyjce na chwile przed ruszeniem włożył je do kieszeni, no i nerwowo próbował je wyjąć. Cały wyścig o przetrwanie przypominał wyścigi osadników amerykańskich po ziemie, które odbywały się w XVIII wieku. Tu stawką było miejsce w kolejce po Białoruskiej stronie. Trzeba było naprawdę uważać żeby nie zostać rozjechanym przez oszalały tłum chcący za wszelką cenę zająć dobre miejsce w kolejce. Pierwsze miejsce w tym wyścigu zajął klub Burgmani, po prostu lecieliśmy na zwężeniu środkiem jezdni wyprzedzając wszystko na moście jak leci. Ciężko opisać naszą euforie ze zwycięstwa i dreszczyk emocji podczas wyścigu. Wszyscy stwierdziliśmy, że za takie nielegalne wyścigi powinno się płacić, bo było to lepsze niż wesołe miasteczko. Myśleliśmy, że teraz już będzie szybciutko, bo przecież wygraliśmy, więc w nagrodę za pół godziny znajdziemy się na terytorium Białorusi. Okazało się że to dopiero początek całej zabawy. Stojąc jeszcze przed granicą poznaliśmy miejscową „mrówkę” o ksywie Konsul. Wspaniały człowiek dzięki temu, że jest tam powszechnie znany bardzo ułatwiał nam, zagubionym turystom, orientację w terenie, czyli jaki papier najpierw trzeba wypełnić, co wpisać, pieczątki załatwiał dla nas hurtem.
Kefir postanowił zrobić zdjęcia wszystkim tym papierom, które musimy wypełnić i po chwili podszedł do niego mundurowy i kazał z aparatem i paszportem za nim iść. Kazał mu oddać aparat do depozytu, a Kefir jak to Kefir powiedział mu, że w takim razie jego to wali i wraca do Polski bo aparatu to mu nie odda. Okazało się że to była tylko gra wstępna, a że Kefir mocno ją skrócił przeszli do konkretów od razu. Chodziło po prostu o flaszkę, gdzie Kefir został nawet poinstruowany w którym miejscu ma ją kupić. Po chwili butelka zniknęła w dolnej szufladzie z dużą wprawą otwarta nogą. Zdjęcie nawet nie zostały skasowane.
W między czasie zrobiliśmy też ksero dowodów rejestracyjnych i paszportów kierowcy bo jest to potrzebne do wystawienia kolejnego papieru. Najwięcej właśnie czasu straciliśmy na wystawieniu dokumentów celnych na pojazdy, to najważniejsza karteczka, bez której nie udałoby się wyjechać na własnych dwóch kołach gdyby komuś niechcący ją wcieło. Niestety, jako że pierwszy raz przekraczaliśmy granicę Białoruską nie byliśmy w komputerze musieli nasze dane wprowadzić i to był słaby punkt, bo koleś, który wprowadzał dane jednym palcem szukał jeszcze liter na klawiaturze. Konsul wytłumaczywszy nam dalszą procedurę stwierdził, że on sobie skoczy z kanistrem po benzynę, obróci i jeszcze i spotkamy się za jakieś 40-sci minut. Jako motocyklista nie chciał nawet od nas kasy za pomoc w papierologii. Do tego twardy był nadzwyczaj, bo przewożąc paliwo kilka razy dziennie robi to przez cały rok, bez względu na pogodę, włącznie z zimą i śnieżycami.
Na wklepanie do komputera jednego motocykla, początkowo potrzeba było około 40-stu minut, potem chyba trochę nasz pogranicznik nauczył się gdzie jaka literka się znajduje i czas spadł do 25 minut. O godzinie 23 z minutami, kiedy zebraliśmy już wszystkie potrzebne pieczątki w ilości około sześciu sztuk, mogliśmy wreszcie opuścić granicę. Konsul pocieszał nas, że autem stoi się tu czasem i 20 h, a ten, kto otworzyłby tam budkę z żarciem zrobiłby majątek, umieraliśmy z głodu. Po drugiej stronie cierpliwie Wiwo wreszcie się na nas doczekał. Konsul zaprowadził nas jeszcze do kantoru i na stację benzynową, gdzie mają dobre paliwo zatankował swój kanister i wracał z powrotem przez granicę. Pożegnaliśmy się z nim i nie ochłonęliśmy jeszcze po wrażeniach z granicy, a tu kolejny szok. Po pierwsze do wyboru jest paliwo, 80, 92 i 95 oktan, do tego nie da się włożyć pistoletu do baku nalać i zapłacić. Trzeba najpierw zapłacić, czyli na czuja wyliczyć ile potrzeba paliwa i tym sposobem Kefir, który nie lubi liczyć dokładnie ile mu wejdzie, został ochrzczony na nowo pod nazwą Wujek Texas, ze względu na to, że rozdawał paliwo.
Po zatankowaniu naszych sprzętów postanowiliśmy jeszcze zatankować nasze wygłodniałe żołądki. Podjechaliśmy do Brześcia na fast food ford białoruskim wydaniu. Miasto mimo późnej pory tętniło życiem. Szybki posiłek i w drogę, przed nami jeszcze 180 km drogi. Noc była gwiaździsta, a my gnaliśmy w zupełnej ciemnicy całkiem niezłą drogą. Kiedy dojechaliśmy do bramek na autostradzie zatrzymaliśmy się żeby wyjąć kasę. Okazało się, że nie musimy płacić, szlaban poszedł w górę. Pierwsi przejechali Kris i Mario, za nimi chciał przelecieć Mutek i w tym momencie szlaban przypominający szynę kolejową nagle opadł, żeby nie skrócić się o głowę Mutek ostro zahamował i w tym momencie Magda która chciała równie szybko przelecieć nie zauważyła ostrego hamowania. Efekt był taki że wjechała w tył Mutka, postała chwile i upadła na bok. Mutek stracił klosz kierunkowskazu, natomiast u Magdy popękały plastiki z przodu. Posklejaliśmy je na szybko taśmą i pojechaliśmy dalej. Grunt ze nikomu nic się nie stało, a uszkodzenia pozwalały na bezproblemowe kontynuowanie jazdy. Temperatura mocno spadała za sprawą mgły gęstej jak mleko, a my chcieliśmy być już jak najszybciej na miejscu. Kiedy tak jechaliśmy w zupełnym mroku, nawet z oddali nie było widać jednego światełka przypominającego, że mogą gdzieś tu mieszkać ludzie a ostatnią stację benzynową minęliśmy około 100 kilometrów temu na poboczu drogi zobaczyliśmy kobietę ubraną w letnia sukienkę która łapała stopa. Jeszcze długo się zastanawialiśmy skąd się wzięła na tym pustkowi w środku nocy.
W okolicach Iwanowska kątem oka dojrzeliśmy z parkingu wyjeżdżający motocykl. Okazało się, że to Wiktor, wreszcie się na nas doczekał, godzina była już około trzeciej na ranem, a dla Wiktora prawie czwarta. Na stacji benzynowej przywitaliśmy się z Wiktorem i jego uroczą towarzyszką Anią. Ruszyliśmy już wspólnie, nie omieszkając po drodze zahaczyć o sklep gdzie kupiliśmy artykuły pierwszej potrzeby, czyli coś do żarcia i picia. W dalszej drodze prowadził już Wiktor. Wspominał też, że będziemy jechać kiepską droga, ale to na co wjechaliśmy nawet kiepską drogą ciężko nazwać. Droga była ziemno – kamienista, gdzie co jakiś czas zmieniała się w kopny piach lub tarkę testującą nasze zawieszenie do oporu. Nasza prędkość spadła do 20 km/h w porywach do 30 km/h a i tak chyba każdy choć raz miał uślizg przedniego koła powodując podniesienie poziomu adrenaliny, do tego mgła była tak mocna że wszystko włącznie z szybami w kasku mieliśmy zaparowane, a kurz wgryzał się w zęby.
Nagle droga w lesie skończyła się dojechaliśmy do rzeki, strzeliliśmy z długich i jak coś w oddali zaczęło piszczeć, zgrzytać i po chwili z czeluści mroku i mgły zaczęła się wyłaniać platforma. To był nasz prom. Wyglądało to bajecznie jak z pośród mgieł zobaczyliśmy nasz nowy środek transportu. Prom napędzany był siłą ludzkich mięśni, żeby płynął trzeba było złapać za drewniane łychy i rytmicznie przesuwać po stalowej linie na końcu odpuszczając uchwyt. Wszystkim jakoś szło, tylko Artix nie mógł załapać, o co chodzi, bo o ile przesunąć było łatwo to odpuścić już nie tak prosto i zaczepiony przyrząd razem z Artixem leciał jeszcze kawałek dalej. Śmiechu było, co nie miara, mimo późnej godziny humory nam dopisywały. Po zjechaniu na ląd, jeszcze chwila jazdy i wjechaliśmy wreszcie na teren zlotu, gdzie przywitał nas Ermi razem z organizatorami.
Podziwialiśmy ich, że aż tyle na nas czekali, zresztą nie tylko oni. Zostaliśmy zaprowadzeni na stołówkę gdzie Panie Bufetowe w niebieskich fartuszkach czekały na nas żebyśmy mogli coś zjeść. Następnie po nasyceniu żołądków zostaliśmy zaprowadzeni do sali z portretem, widać ważne to musiało być miejsce, gdzie około pięciu kobiet wystawiało nam dokumenty, kwity, pieczątki a jeden człowiek trzymał klucze. Jednego jesteśmy pewni, na Białorusi nie ma bezrobocia, bo każdy znajdzie tam pracę. Nawet zaczęliśmy żartować, że wydanie kluczy do legolandów może zająć nam podobny czas, co na granicy, ale poszło miliony razy sprawniej, może też za sprawą że nie było tam komputerów, tylko wypisywano ręcznie w przeciwieństwie do granicy.
W końcu otrzymaliśmy upragnione klucze od domków. Przewrócony Toy Toy, tak je ochrzciliśmy. W środku było schludnie, choć surowo. Grunt, że było gdzie spać, tylko że nie przyjechaliśmy tam przecież spać. Wyciągnęliśmy od razu nasze zakupione wcześniej wiktuały rozpoczęliśmy biesiadę. Część zlotowiczy albo już wstała albo jeszcze się nie położyła, więc przy gitarze elektrycznej bez prądu balowaliśmy hmm i tu powinno być do rana ale my w sumie rano zaczęliśmy, bo zaczęło się już przejaśniać i powoli z mroku zaczęło wychodzić słońce. Zresztą pierwsza rzeczą jaką zrobiliśmy dostając klucze do legolandów było powieszenie naszego klubowego banera Burgmanii. Marzyliśmy jeszcze o prysznicach, niestety okazało się, że to zbytni luksus i wymagamy za wiele. Prysznic co prawda był ale z lodowatą wodą, a my byliśmy trochę przemarznięci.
O 7 rano wstawało słońce a my jak wampiry uciekliśmy do naszych sarkofagów przed słońcem. W końcu noc jest naprawdę piękna pośród rozgwieżdżonego nieba na bagnach Białoruskich, gdzie widać w tych ciemnościach przepiękne niebo. O 9 wstaliśmy znowu i kolejny szok, kible bez drzwi o wyglądzie, no co ja będę opisywał, masakra. Najczystszy był ten na wprost drzwi z widokiem na ośrodek, ciekawe dlaczego. Na szczęście był opodal lasek, gdzie było sympatycznie i czysto. O 12 miała zacząć się parada, więc mając masę czasu poszliśmy na śniadanie na stołówkę.
Śniadanie przypominało raczej ciężki obiad niż typowe śniadanie, na szczęście była też opcja bardziej przyjazna żołądkom. Pokrzątaliśmy się trochę po ośrodku i chyba czas na paradę, ale dziwnie nikogo już nie ma. Parada owszem była o 12 ale miejscowego czasu, czyli wyjechali pół godziny temu. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że można tu jeździć bez kasków, więc pozakładaliśmy bandamki na głowy i rozpoczęliśmy pościg za paradą. Zresztą podobno czasem policja a raczej milicja się czasem czepia, ale kara za jazdę bez kasku wynosi 5 $. Nikt się do nas jednak nie czepiał. Artix, Kris i Wiwo wyrwali na początek, zresztą Artix od niepamiętnych czasów na wyjazdach jest „ojcem prowadzącym” reszta grupy chyba się nie pilnowała, bo po chwili nam zniknęli. Jadąc w granicach 120 km/h przez 40 kilometrów nie udało nam się dogonić parady, więc może i dobrze że nie braliśmy w niej udziału bo jazda w takiej grupie z prędkością w granicach 80 km/h mogła by się źle skończyć. Droga parady zresztą była oznaczona zepsutymi motocyklami więc dobrze jechaliśmy.
Wjeżdżając do miasta Pinsk poczuliśmy się jak bohaterowie. Wiwatujący i skandujący na nasz widok tłum, ogólna euforia spowodowała że poczuliśmy jak bardzo ważni i wyjątkowi goście lub jak gwiazdy filmowe. To naprawdę wspaniałe uczucie. Śladem parady objechaliśmy całe miasto i szkoda że nie udało się nam ich dogonić, zresztą wielką pomoc zawdzięczamy miejscowej ludności jak i milicji która wskazywała nam drogę jak jechać na hasło „kuda pajechali motocyklisty – tam”
No ale skoro nie udało nam się dogonić parady a ona nie zatrzymując się nigdzie zrobiła koło po mieście i wróciła na zlotowisko postanowiliśmy pozwiedzać Pinsk. W między czasie dojechała reszta naszej grupy. Ustawione w rzędzie skutery i motocykl Mutka były nie lada atrakcją. O ile fotografowanie się na tle sprzętów nie było niczym nadzwyczajnym to sadzanie na nie małych dzieci było nagminne. Nawet para nowożeńców fotografowała się na tle maszyn.
W Pinsku trwał zresztą festyn, a my byliśmy tylko częścią atrakcji. Główne miejsce festynu to plac Lenina, nad którym górował pomnik wodza rewolucji, no i oczywiście nie omieszkaliśmy zrobić sobie zdjęć razem z wodzem. Z okazji festynu w mieście był zakaz sprzedawania alkoholu, więc zakupy na wieczór musieliśmy zrobić za miastem. Zresztą na terenie zlotu również nie można było kupić oficjalne alkoholu. Kolejnym zaskoczeniem była też czystość miasta, nigdzie nie widać petów rzuconych na ulicy, czy śmieci. Cały ten klimat przypominał nam jakbyśmy przenieśli się w czasie w okolice połowy lat osiemdziesiątych. Jednym słowem, czysto i bezpiecznie, bo milicji było masa, która pilnowała porządku. Stereotyp dzikiej Białorusi kreowanej przez Polskie media, jakoś nie pasował do tego, co tam widzieliśmy.
Po zwiedzeniu Pinska, wracając zrobiliśmy jeszcze zakupy w sympatycznym drewnianym wiejskim sklepiku i ruszyliśmy na teren zlotowiska. Na miejscu Wiktor już spawał Magdy plastiki, naprawdę jego pomoc była nieoceniona. Magda mogła wracać w jednym kawałku nie gubiąc części po drodze. Po krótkiej impregnacji organizmu napojami wyskokowymi przenieśliśmy się w okolice sceny, gdzie rozpoczęły już występy rock grupy, nie jednej zresztą. Potem mała przerwa na konkursy na scenie. Magda, która obiecała brać we wszystkich udział oczywiście się zgłosiła. Kiedy wytłumaczono jej o co chodzi szybciutko zniknęła, a na scenie pozostały cztery dziewczyny. Konkurs polegał na najbardziej erotycznym tańcu przy rurze, a Magda spłoszona postanowiła już się nie wyrywać do konkursów.
Znowu koncert kapel rockowych przeplatany różnymi pokazami, począwszy od striptizu a na egzotycznym tańcu brzucha kończąc. No takich atrakcji na żadnym zlocie nigdy nie widzieliśmy. Pogowanie przed sceną i coraz mocniejsza muzyka, impreza na całego. Bawiliśmy się wyśmienicie. Nagle Ermi został wywołany na scenę gdzie został mu wręczony dyplom dla pierwszego zlotowicza, potem na scenę została wywołana Burgmania i przedstawiona jako klub z Polski, który mimo tylu trudności postanowił przyjechać na zlot do Pinska. Kolejnym szokiem był też prezent, jaki otrzymaliśmy od organizatorów, kołacz ze skuterem, na którym było 13-scie kół symbolizujących każdego z nas, który przyjechał na zlot.
My wręczyliśmy w podziękowaniu nasze gadżety klubowe, koszulki i czapeczki. To było naprawdę sympatyczne, bo byliśmy dla nich naprawdę wyczekiwanymi gośćmi. Sen jakoś szybko tego dnia nas zmorzył i nawet dziewczyny nie poszły, na „turbo show” co wolnym tłumaczeniu znaczyło striptiz męski. Zresztą imprezy i koncerty zlotowe trwały do czwartej rano. Dla nas ten dzień dobiegł końca, a my żałowaliśmy, że to już koniec zlotu. Następnego dnia z rana Mario i Wiwo pożegnali się z nami o ósmej, Ermi i Jacek też ruszyli zaraz po nich, ze względu, że samochodem nie da się tak łatwo objechać kolejki a dostali informacje, że na granicy maja około 8 godzin stania. Reszta wyjechaliśmy około 10-tej. Razem z Wiktorem pojechaliśmy na śniadanie do Pińska, do knajpki nad rzeką w zawieszonym wodolocie.
Kefir wpadł na plan że Wiktor na tle nam pomógł a on ma też Majesty że dostanie od nas jeszcze jeden prezent na który wszyscy się zrzucimy mianowicie pasek napędowy Poliniego. Na tyle osób to nie była jakaś pokaźna kwota a Wiktor z radości chciał zanieść Kefira do Warszawy. Potem jeszcze nas odprowadził za miasto i na stacji benzynowej pożegnaliśmy się z Wiktorem i Anią. Wracaliśmy tą samą drogą, co przyjechaliśmy i wreszcie mogliśmy zobaczyć, przez co jechaliśmy. Ruch na drogach jest znikomy, sporadycznie wyprzedzane auta urozmaicały nam monotonną drogę po prostej. Na stacji w Brześciu trafiliśmy na dziwną stacje. Płaciliśmy a dystrybutor wyłączał się w połowie, potem trzeba było odwiesić pistolet i znowu dolać parę litrów i tak w kółko. Postanowiliśmy, że reszta zatankuje się na innej stacji, walka z kobita zamkniętą w kasie pancernej była bez celowa. Kiedy dojechaliśmy do granicy, okazało się że musimy zapłacić jeszcze podatek ekologiczny i to nie od pojazdu ale od osoby. Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem tego podatku było to, że trochę zanieczyściliśmy im las zaraz za toaletami, wiec w sumie nikt się specjalnie nie denerwował. Podatek wynosi w końcu tylko 3 $ od łba.
Ermi i Jacek jeszcze stali na granicy. My zrobiliśmy zakupy w strefie wolnocłowej i zaczęliśmy wypełniać papierki. Wjechaliśmy na granicę i można powiedzieć po chwili i równie szybko z niej wyjechaliśmy. Zajęło nam to razem z zakupami około godziny. Co po przygodach w tamtą stronę było mistrzostwem prędkości odprawy granicznej. Po prostu byliśmy już w komputerze i nie musieli naszych danych na nowo wklepywać. W Polsce przywitał nas ruch, jakiego nie widzieliśmy przez ostatnie 400 kilometrów. Za Siedlcami jeszcze krótki popas z przepysznym żarłem wynalezionym przez Dację i żeberkami od mastodonta, bo były gigantyczne. Na kolejnej stacji na chwilę przed Warszawą pożegnaliśmy się wszyscy, Dacja wpadła w taki szał żegnania się że również pożegnała się z obcym gościem stojącym obok niej, gdzie od powieszenia się mu na szyi oboje runęli na schody. Przed samą Warszawą rozdzieliliśmy się już i każdy pognał w swoją stroną. I tak właściwie minął nam przesympatyczny weekend ze zlotem w Pinsku na Białorusi. Jeszcze raz wielkie dzięki Wiktor, Rusłan, Andrzej za świetny zlot.
Pozdrawiamy Was i oby za rok było równie sympatycznie co w tym bo nawet Kefir dziękował, że przykuliśmy go łańcuchem i nie pozwoliliśmy zawrócić do Augustowa. Oczywiście za rok wybieramy się znowu.
edited by Artix
część 1 | część 2 | część 3 |