Yamaha Majesty 250 objechała południe Europy.

Edytor:Barbarra i Filemon

Rok temu, kupując nasz skuter postanowiliśmy, że pojedziemy nim do Barcelony. W te wakacje nadszedł czas przekuć marzenie w rzeczywistość. Zaczęliśmy wielkie planowanie i wyszukiwanie ciekawych miejsc na trasie. Dla nas nie liczyło się szybkie dojechanie do celu, ale „doświadczenie” drogi. Nie chcieliśmy tylko przejechać przez kolejne regiony, ale w miarę możliwości poznać je, przynajmniej spędzając tam trochę czasu. Dlatego pierwszym założeniem tej wyprawy było unikanie, w miarę możliwości, autostrad i dróg szybkiego ruchu. Zależało nam, żeby zobaczyć małe miasteczka, ciekawe krajobrazy. Chociaż czasami byliśmy niejako zmuszeni do korzystania z dużych dróg, zazwyczaj z powodu braku alternatywy. Postanowiliśmy, że nie chcemy nabijać dziennie wielu kilometrów, raczej spokojnie jeździć i zobaczyć, co napotkamy na trasie.

 Planowanie rozrosło się do tego stopnia, że zapragnęliśmy pojechać dalej niż do Barcelony. Zaczęliśmy się zastanawiać: „jak już będziemy w Barcelonie, to czemu nie Walencja. Jeśli Walencja, to czemu nie dalej?” i tym sposobem trasa objęła Gibraltar i Portugalię. Ostatecznie przebiegała przez Słowację, Węgry, Słowenię, Włochy, Francję, Hiszpanię, Gibraltar i Portugalię, a w drodze powrotnej znów Hiszpania, Francja, Niemcy i Czechy.

Czas nie był dla nas ograniczeniem, wyprawa była nagrodą z okazji ukończenia studiów i nie narzucaliśmy sobie żadnych terminów. De facto jedynym ograniczeniem były kwestie finansowe. Zaoszczędzone stypendia dawały dużo możliwości, ale niestety, jak wszystko, kiedyś się kończą. Przygotowania do wyjazdu wymagały od nas dużo kreatywności. Musieliśmy zapakować do Majki wszystko, czego do życia potrzebne dla dwóch osób: namiot, karimaty, śpiwory, kuchenkę turystyczną, naczynia, aparaty i trochę ubrań. Na karimaty i śpiwory uszyłam specjalne pokrowce, przybory do gotowania, kosmetyki, leki i inne drobnostki wylądowały w kufrze, namiot na górze, a ubrania pod kanapą. Skuter szykowaliśmy sukcesywnie od kilku miesięcy, remont napędu zrobiliśmy na początku sezonu, nowe opony, przed samym wyjazdem wymieniliśmy płyny i klocki hamulcowe.

Kliknij żeby powiększyć

Tak spakowani, z nadzieją, że przygotowani na każdą okoliczność, wyruszyliśmy w drogę. Początek nie należał do najłatwiejszych, mniej więcej godzinę po wyruszeniu zrobiło się zimno i zaczęło lać. Jazda w deszczu i przy 15 st. C była trudna, było nam bardzo zimno, musieliśmy zatrzymywać się co jakiś czas na stacjach, żeby się rozgrzać, bo z zimna zgrzytały nam zęby. Pierwszą noc spędziliśmy w zajeździe przy granicy polsko-słowackiej, żeby się wysuszyć.
Jazda przez Słowację upływała w nieco lepszych warunkach – przestało padać. Sama Słowacja nas nie urzekła, drogi były średniej jakości, ciekawe krajobrazy zniszczone odrapanymi pozostałościami po czasach komuny.

Ruszyliśmy szybko w stronę Węgier, gdzie wstąpił w nas nowy duch. Byliśmy bardzo ciekawi tego kraju, a przy okazji zrobiło się troszkę cieplej. Dojechaliśmy do miasta Eger, które okazało się być bardzo sympatyczne. Zadbana starówka robi wrażenie, podobnie jak Dolina Piękniej Kobiety – dolinka, gdzie jest ok. 200 małych winniczek wykutych w skale. Zaopatrzeni w pyszne wino, nalanie prosto z kadzi, ruszyliśmy dalej, szukać noclegu. Znaleźliśmy miejsce do rozstawienia namiotu przy polu kopru, który pachniał niesamowicie. Rano obudził nas warkot przejeżdżającego traktora. Na szczęście właściciel pola nie miał nic przeciwko naszej obecności, więc na spokojnie spakowaliśmy się i ruszyliśmy w stronę Budapesztu. Droga wiodła przez malownicze, bezkresne pola słoneczników. Nadal było chłodno i czasem popadywało. Budapeszt bardzo się nam spodobał, to miasto z dużym potencjałem. Po kilku godzinach w stolicy Węgier pojechaliśmy do Gorsium, najdalej wysuniętych na północ ruin rzymskiego miasta. Cały kompleks jest utrzymany w świetnym stanie, bardzo przyjemnie się tam spaceruje. Niestety nie dowiedzieliśmy się niczego więcej, ponieważ wszystkie wyjaśnienia i opisy były po węgiersku. Ten wieczór był bardzo zimny i wietrzny. Było do tego stopnia nieprzyjemnie, że podczas rozbijania namiotu chodziliśmy w kaskach.

Kliknij żeby powiększyć

Następnego dnia było tylko gorzej, bardzo mocno wiało i było bardzo zimno. Chcieliśmy uciec jak najdalej od tej pogody i tak nie było sensu siedzieć nad Balatonem, więc pojechaliśmy prosto do Słowenii. Noc spędziliśmy na działce przemiłego Słoweńca, pasjonata zabytkowych pojazdów. Ma on pięknego Garbusa, zabytkowy motocykl, a nawet traktor.

Kolejnym etapem na naszej trasie była Lublana. Jest to miasto niezwykle urokliwe. Mimo turystów można było znaleźć ciche, spokojne zakątki. Koleją rzeczą, która nam się bardzo spodobała, były parkingi dla motocykli, które później towarzyszyły nam praktycznie wszędzie. Tym razem spaliśmy na campingu, a z namiotu mieliśmy widok na czerwone Ferrari 328. Po Lublanie nareszcie dotarliśmy nad upragnione morze. Zrobiło się ciepło, więc humory dopisywały. Droga zaś była znakomita – przyjemne serpentyny, co zakręt rozpościerał się przed nami inny, wspaniały widok: winnice, góry, błękitne morze… nie mogliśmy wyjść z podziwu. Zdecydowaliśmy się dojechać do Piranu rzadziej uczęszczaną drogą, tzw. szlakiem winnym. Oznaczało to wjazd w wyższe góry, ale perspektywa wspaniałych krajobrazów była bardzo kusząca. Jechaliśmy po malutkich wąziutkich drogach, cały czas zakręty, podjazdy i zjazdy, momentami bardzo strome, ale było warto; ten przejazd był niesamowitym doświadczeniem. Widoki, zapachy i satysfakcja pokonania takiego odcinka są nie do opisania. Samo miasto Piran jest sympatyczne, do centrum miasteczka mogą wjechać tylko motocykle i skutery.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

A jeśli o skuterach już mowa, to czas najwyższy na Włochy, bo tu zaczęło się szaleństwo. Jechaliśmy w wielkiej ławicy skuterów i nie bardzo wiedzieliśmy co robić. Nasza duża (jak na tamte warunki, bardzo duża) Majeczka była niczym wieloryb pośród ławicy sardynek z ADHD. Pierwsze wrażenie to połączenie strachu, ekscytacji i niedowierzania, że tak w ogóle da się jeździć. Przez cały pobyt we Włoszech obserwowaliśmy technikę jazdy mieszkańców, popularne style to: 15 latki gadające przez Iphonea wsuniętego do kasku; palenie papierosa podczas jazdy; rozmowa z kierowcą innego skutera nawet podczas wyprzedzania; przewóz zwierząt w otwartym koszyku i przytrzymywanie ich lewą ręką, żeby nie uciekły i oczywiście jazda w japonkach, nawet na chopperze lub ścigaczu (do tej pory nie możemy sobie wyobrazić, jak oni zmieniają biegi?!). Ale z drugiej strony musimy przyznać, że Włosi jeżdżą znakomicie, każdy zna swoje miejsce i rolę na drodze. Ten pozorny chaos jest w rzeczywistości stanem równowagi, zapewniającym płynność i sprawność ruchu.

We Włoszech zwiedzaliśmy kilka głównych punktów – Wenecję, Modenę i muzeum Ferrari, Bolonię, Genuę oraz wiele przypadkowych miejsc, które były nawet ciekawsze. Taka na przykład jest Ferrara. Dojechaliśmy tam rano na śniadanie i mogliśmy obserwować jak miasto się budzi, powoli zaczęli pojawiać się ludzie i rowerzyści (masa rowerzystów). Panował tam błogi spokój, byliśmy chyba jedynymi turystami, co po Wenecji było wytchnieniem. Gwoli ścisłości należy dodać, że była godzina 9.30… cóż Włosi budzą się powoli i spokojnie. Właśnie takie odkrycia nas najbardziej pociągają i nadawały sens naszej wyprawie; przypadkowo napotkane miasteczka, relaks na plaży wraz z mieszkańcami, próbowaliśmy chodź na chwilę wtopić się w otoczenie, poczuć jego rytm. I jeszcze jedzenie! Kuchnia włoska nie ma sobie równych. Codziennie zajadaliśmy się pysznościami, gotowaliśmy sami i staraliśmy się przyrządzać potrawy właściwe dla danego regionu. Tamtejsze wino, owoce, sery i focaccie do dziś powodują u nas ślinotok i burczenie w brzuchu.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Słoneczna Italia nas oczarowała, bogactwo kolorów, smaków i zapachów spowodowały, ze żal nam było wyjeżdżać. Jednak ciekawość i żądza przygód skierowały nas do Monaco i Francji. W księstwie luksusu widzieliśmy niesamowite łodzie, jednak to nie sezon na obecność bogaczy, więc supersamochodów było jak na lekarstwo.
We Francji zdziwiła nas przede wszystkim ogromna liczba pizzerii i McDonaldów, knajp z francuską kuchnią trzeba ze świecą szukać. Na tym etapie podróży kręciliśmy się po samym południu: Nicea, Cannes. Lazurowe Wybrzeże, chodź piękne, odstraszyło nas pełną komercją i masą turystów. Dlatego szybko uciekliśmy przez Awinion w stronę Nimes, żeby w okolicy zobaczyć Pond du Gard, imponujący rzymski akwedukt. Dalej ruszyliśmy już w stronę Hiszpanii. Południe Francji, chodź bogate w ciekawe miejsca, nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia.

Naszym celem było niesamowite muzeum Salvadora Dalego w Figueres. Co ciekawe artysta już za życia zaprojektował, urządził i otworzył to muzeum. Trudno opisać jest jego klimat, na pewno warto tam pojechać. Dalej nasza trasa prowadziła do Barcelony. Dojechaliśmy wieczorkiem, meldunek na campingu i już następnego dnia rozkoszowaliśmy się urokami stolicy Katalonii. O Barcelonie można mówić dużo, ale i tak nie odda to atmosfery tego miasta. Staraliśmy się uciekać od turystycznego zgiełku i wyszukiwać miejsca dla „lokalsów”. W BCN wystarczyło, że odeszliśmy o ulicę dalej niż główny szlak do Sagrada Familia i trafiliśmy na miły pub z samymi Katalończykami, było to o niebo ciekawcze od siedzenia w wyfiokowanych ogródkach z małym piwem po 4€.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Dalsza trasa prowadziła wzdłuż wybrzeża, zaliczyliśmy kilka kąpieli w morzu, spanie na plaży i dotarliśmy do Walencji. Byliśmy ciekawi tamtejszych atrakcji: Targowiska Miejskiego i Targu Jedwabiu, ale niestety czekało nas rozczarowanie. Pod ciekawymi miejscami byli porozstawiani sprzedawcy wszelkiej maści podróbek okularów i torebek, nie dało się nic obejrzeć, niczemu przyjrzeć, ponieważ oni cały czas nagabywali i wciskali turystom te śmieci. Już wcześniej się na to natykaliśmy, ale w Walencji osiągnęło szczyt. Zmęczeni, wkurzeni i głodni (liczyliśmy na oryginalną paelle walencjanę) wyjechaliśmy z miasta w stronę interioru, czyli środka Hiszpanii- La Manchy. Pokrzepienie dała nam kąpiel i spanie nad niesamowicie niebieskim zalewem. Kolejne dni, to jazda wzdłuż ogromnych pastwisk, dzikich gór i zwiedzanie „typowo europejskiego miasta” Cordoby, Malagi i Gibraltaru. Hiszpańskie miasta zrobiły na nas, duże wrażenie. Jeśli zaś chodzi o Gibraltar – to najgorszy zawód naszej całej podróży. Zastały nas tam bardzo, ale to bardzo dziurawe drogi ze złym oznakowaniem, masy turystów, wielki plac budowy (np. na Europa Point stały betoniarki, taczki i tymczasowe ogrodzenia), a także horrendalne ceny (wątpliwa przyjemność wjechania na górę i zobaczenia słynnych małp kosztowała „jedyne” 25 Funtów – nie skorzystaliśmy). Czym prędzej uciekliśmy wzdłuż wybrzeża w stronę Sewilli.

Kliknij żeby powiększyć

Powoli zapadał już zmrok, a my jechaliśmy bardzo krętą trasą nad oceanem w miejscu, gdzie stało mnóstwo elektrowni wiatrowych. Na nasze nieszczęście, oznaczało to bardzo silny wiatr, który spychał nas od jednego krańca drogi na drugi. Było to bardzo niebezpieczne, poważnie baliśmy się o nasze zdrowie, a nawet życie. Za każdym razem kiedy zza łuku drogi wyłaniały się nowe wiatraki, wiedzieliśmy co nas czeka i jechaliśmy z drżeniem serc. Na domiar złego, po drodze nie było żadnych parkingów, a wzdłuż całej trasy postawiono barierki energochłonne, przez co nie mogliśmy zrobić przerwy. Kiedy po długiej, wyczerpującej walce z wiatrem i zakrętami udało się nam znaleźć parking, okazało się, że nie możemy gotować ze względu na zbyt silny wiatr. Głodni, wyczerpani i bez nadziei na poprawę sytuacji, ruszyliśmy dalej szukać noclegu. Już po zmroku udało się nam trafić na jedyny camping. Mimo wysokiej ceny zdecydowaliśmy się tam zostać i spokojnie spędzić noc.

Rankiem obudził nas silny wiatr. Zebraliśmy się do dalszej drogi, a właściciel kempingu, na którym spaliśmy, na pożegnanie „dodał nam otuchy” twierdząc, że przy takim wietrze nie jest bezpiecznie jeździć motocyklem, bo grozi to wywrotką… Ruszyliśmy w trasę i już po kilkunastu kilometrach warunki się poprawiły. Postanowiliśmy zjeść śniadanie na plaży nad oceanem i w tym celu zjechaliśmy do Conil de La Frontera. Niezwykłe miasto, z tysiącem białych domków w arabskim stylu, leżące nad samym oceanem. Ale najlepszy był sam ocean i ogromna plaża – zrobiły na nas kolosalne wrażenie, zwłaszcza, że pierwszy raz byliśmy nad tak dużym akwenem. Po przygodzie z zalaniem butów przez falę i przymusowym suszeniem, wróciliśmy na trasę w stronę Sewilli.

Ze względu na charakter naszej podróży nie mogliśmy dokładnie zwiedzać każdego miasta, dlatego też w Sewilli spędziliśmy kilka godzin, spacerując i podziwiając zabytki. Temperatura była tak wysoka (ok. 45 stopni w cieniu), że na środku ulicy musieliśmy szybko zrzucić ubrania motocyklowe i założyć coś lżejszego. Późnym popołudniem wyjechaliśmy z miasta i zatrzymaliśmy się w ładnym parku-rezerwacie, który znajdował się przy samej drodze. Obok parkowych ścieżek postawiono stoliki i kamienne grille, postanowiliśmy więc coś ugotować i spędzić tam noc w naszym małym namiocie.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Następnego dnia, wypoczęci, wskoczyliśmy na autostradę w stronę Portugalii, gdzie mieliśmy zostać kilka dni u znajomego. Portugalia przywitała nas zachmurzonym, deszczowym niebem, czego nie widzieliśmy od kilkunastu dni. Na szczęście nie padało, a wiatr znad oceanu szybko rozwiał chmury. Zjechaliśmy z autostrady na lokalne drogi i jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, po drodze odwiedzając okoliczne plaże. Jakość dróg negatywnie nas zaskoczyła – nawierzchnia była nierówna, z licznymi wykruszeniami, kamyczkami. Na domiar złego kierowcy poruszali się po drodze dosyć agresywnie. Pod wieczór dotarliśmy do znajomego z miłą niespodzianką – 3 litrowym kartonem Sangrii, z kranikiem, przywiezionym z Hiszpanii. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że przed kupnem byliśmy i tak załadowani do granic możliwości. Część bagaży spod kufra wylądowała w torbie podróżnej, sangria zajęła ich miejsce, a torbę przewieźliśmy na ramieniu Basi.

W Portimao, spędziliśmy 4 dni, ponieważ trafiliśmy na długi weekend. Pogoda świetna, wspaniałe plaże, doborowe towarzystwo, wyśmienite jedzenie i napoje… czego chcieć więcej? Ten weekend odprężył nas jeszcze bardziej i dodał nam sił na dalszą podróż. Dodatkowo, mogliśmy wyprać i wyczyścić nasze rzeczy, a także zaznaliśmy „luksusu” spania pod dachem, co do tej pory zdarzyło się jedynie raz, pierwszego dnia podróży.
Wypoczęci, ruszyliśmy w trasę wzdłuż klifowego wybrzeża oceanu w stronę Lizbony. Postanowiliśmy zrobić przerwę na plaży. Znajdowała się ona w zatoczce, pomiędzy skałami. Nie było dużo ludzi, a sama plaża wyglądała jak z pocztówki. Pod wieczór zbliżyliśmy się do Lizbony, ale nie daliśmy rady dojechać do samego miasta. Noc spędziliśmy na parkingu dla ciężarówek, na który zjechaliśmy po zapadnięciu zmroku.

Do Lizbony wjechaliśmy Mostem 25 Kwietnia – takim samym jak stoi w San Francisco (Oakland Bay Bridge). Jest niesamowity; zawieszony kilkadziesiąt metrów nad zatoką i starą częścią miasta; podtrzymywany przez stalowe liny, wszystko nitowane… Niezwykła konstrukcja! Następnie przejechaliśmy przez starą dzielnicę – Belem, co również dostarczyło nam emocji – dość wąskie, brukowane, uliczki z torami tramwajowymi – straszliwie śliskie, raz pnące się, a raz opadające pod znacznym kątem. Na szczęście ruch był niewielki i udało się nam bezpiecznie dotrzeć na camping. W Lizbonie spędziliśmy dwa dni. Jest to bardzo ładne miasto, warte odwiedzenia. Niestety dwa dni to zdecydowanie za mało, ale mamy nadzieję wrócić tam na dłużej.

Pierwotnie, plan zakładał, że pojedziemy wzdłuż Portugalskiego wybrzeża do Porto i dalej na północ do Hiszpanii. Średnia pogoda skorygowała nasze plany i z Lizbony ruszyliśmy w stronę Madrytu, chociaż samo miasto nie było naszym celem. Przejechaliśmy przez Evorę, ale chyba nie potrafiliśmy docenić piękna tego miasta, wpisanego w całości na listę UNESCO. Za to mijaliśmy inne miasteczka, nie turystyczne, znajdujące się, podobnie jak Evora, wewnątrz średniowiecznych murów i fortyfikacji. To właśnie one zrobiły na nas zdecydowanie większe wrażenie

.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

W Hiszpanii zrobiło się znowu bardzo, bardzo gorąco, było to coś, czego potrzebowaliśmy. Noc spędziliśmy nad pięknym jeziorkiem; nieopodal nas ustawiło się kilka kamperów i busów, również „na dziko”. W tamtym rejonie jest to normalne i bardzo wielu ludzi tak robi – a warto, zwłaszcza, że nie ma tam wielu turystów i spanie „na dziko” jest kompletnie innym doświadczeniem niż biwakowanie na campingu.

Skierowaliśmy się w stronę Kraju Basków. Przy wjeździe do tego regionu minęliśmy urocze kamienne miasteczko, położone w górach. Cały Kraj Basków jest poprzecinany licznymi górami i dolinami; klimat nadal ciepły, jednak znacznie chłodniejszy niż w środkowej Hiszpanii, na co niewątpliwie wpływa bliskość oceanu. Jeśli zaś chodzi o język – należy on do grupy języków ugrofińskich, zatem zupełnie nie przypomina Hiszpańskiego. Mimo różnic, czuć że nadal jest się w Hiszpanii. Noc spędziliśmy na swojego rodzaju płaskowyżu, nieopodal miasta Vitoria-Gasteiz. Otaczały nas góry, a nad nami wisiało bardzo ciężkie, burzowe niebo. Widzieliśmy w oddali błyski i słyszeliśmy huk piorunów; na szczęście epicentrum burzy nas ominęło i deszcz jedynie lekko zmoczył nasz malutki namiot. Nad ranem, ruszyliśmy w stronę Francji.

Francja przywitała nas ładną pogodą i tradycyjną kuchnią francuską – Quik, McDonald’s, masa innych Fast-foodów i pizzerii. Postanowiliśmy odpocząć od jazdy i spędzić dwa dni nad oceanem gdzieś pomiędzy Bayonne a Bordeaux. Region ten przypomina nieco nasze wybrzeże, z tą różnicą, że piaszczyste plaże są powiększone 10-krotnie, ze znacznie mniejszą ilością turystów. Wydmy mają po kilkadziesiąt metrów wysokości, są ogromne, podobnie jak kilkudziesięciometrowa plaża. Nasz problem polegał na tym, że nikt nie chciał przyjąć nas na camping, bo był niedzielny wieczór, a wszędzie dookoła stało milion znaków zakazujących postoju kamperów w godzinach 22-6 i rozbijania namiotów. Mimo usilnych poszukiwań i odwiedzenia wszystkich campingów wylądowaliśmy na parkingu pod plażą. Wzorując się na słynnym Drzymale, postanowiliśmy obejść przepisy odnośnie noclegów – zakaz postoju nie dotyczył motocykli, a namiotu nie rozbiliśmy – spaliśmy pod gołym niebem, osłonięci od ulicy skuterem ubranym w pokrowiec. Rano obudził nas huk zepsutego wentylatora chłodnicy – okazało się, że stoi nad nami policja. Nic nie mogli nam zrobić, nawet nie zwrócili na nas uwagi i po wypisaniu mandatu wszystkim samochodom przypominającym kampery, odjechali zostawiając nas w spokoju. A my spokojnie powędrowaliśmy na plażę oglądać surferów. Tym razem udało się nam zameldować na kempingu i spędziliśmy dzień na kąpieli w oceanie. Jak dzieciaki bawiliśmy się na 2-3 metrowych falach.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Podróż przez Francję przebiegała spokojnie; w większości po drogach szybkiego ruchu. Trafiliśmy w bardzo urokliwy region pełen małych, zadbanych miasteczek, kanałów i bogato zdobionych pałaców ukrytych w lesie. Noc spędziliśmy na sympatycznym, bardzo wygodnym i zadbanym, a do tego niezwykle tanim kempingu.

Na kolejny dzień wyznaczyliśmy sobie ambitne zadanie – ze środka Francji dotrzeć małymi drogami do Niemiec w okolice Mannheim, do znajomych. Udało się, chociaż na miejscu byliśmy późnym wieczorem. W Niemczech nie zwiedziliśmy zbyt dużo – nie trafiliśmy na nic szczególnie ciekawego, dlatego też ruszyliśmy dalej, w stronę Pragi.

Pogoda znacznie się pogorszyła, momentami padał deszcz a temperatura spadła do 10 stopni. Około godziny 22 dotarliśmy na ulicę Trojską, gdzie znajdują się chyba wszystkie praskie kempingi. Jeden był jeszcze otwarty, zdążyliśmy tuż przed zamknięciem bramy, a nawet udało się jeszcze kupić po czeskim piwie. Jednak polskie piwa są znacznie lepsze niż tamtejsze. Noc była bardzo zimna i chociaż spaliśmy w dobrych, ciepłych śpiworach i w ubraniach, to budziliśmy się z zimna. Rano zaś obudziło nas piękne słońce. Niestety, obawialiśmy się, że w nocy znowu będzie bardzo zimno i postanowiliśmy pobieżnie zwiedzić Pragę, a następnie ruszyć dalej. Mimo, że było dosyć wcześnie, praskie ulice pełne były turystów. Widać, że miasto to żyje dzięki nim; turyści są wszędzie i są ich całe masy. Poza tym, Praga jest naprawdę piękna; trochę jak gigantyczna Starówka. Po spacerze zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Spontanicznie, podczas tankowania na „wylotówce” z Pragi, zadzwoniliśmy do przyjaciela w Katowicach, który zaproponował nam nocleg. Trasa przez Czechy była w porządku, chociaż daleko jej do ideału. Do Katowic dotarliśmy późnym wieczorem. Tam przyszedł czas na wspominki z trasy i długie nocne rozmowy. W końcu byliśmy już tak blisko domu, chociaż myślami wciąż w podróży.

Następnego dnia, w okolicach południa, wyruszyliśmy na północ, „Katowicką”. Nie spieszyliśmy się, bo żal nam było zjeżdżać z trasy. Poza tym, wielki remont na niemal całej drodze uniemożliwiał szybką jazdę wszystkim uczestnikom ruchu. Późnym popołudniem wjechaliśmy do Janek, skąd już tylko mały odcinek dzielił nas od domu. Chcieliśmy jak najbardziej wydłużyć trasę, pozostać w siodle jeszcze kilka minut więcej, jednak asfalt nieubłaganie przepływał pod małymi kółkami naszego skutera. W ten sposób, po kilku minutach, byliśmy pod domem. To już był w zasadzie koniec naszej wyprawy; pozostało jeszcze tylko rozpakowanie, które odkładaliśmy w nieskończoność. Nie chcieliśmy żeby ta podróż dobiegła końca. Na szczęście, w naszych głowach stale rodzą się pomysły na nowe eskapady. Nie przestajemy o tym myśleć, dlatego możemy powiedzieć, że w podróży jesteśmy cały czas i mam nadzieję, że będziemy w niej zawsze!

Kliknij żeby powiększyć

Ciężko powiedzieć gdzie podobało nam się najbardziej, każdy kraj oferował inne, ciekawe doznania, ale chyba to Hiszpania ze swoim klimatem i różnorodnością oczarowała nas najbardziej. Z drugiej strony w kwestiach kulinarnych królują Włochy! Tam jedzenie i picie jest najważniejsze, nic nie stoi ponad tym. Zakupy to prawdziwy rytuał, kupowanie kilku produktów może trwać nawet godzinę. Ale Włosi doskonale wiedzą co robią – nie ma nic przyjemniejszego niż delektowanie się jedzeniem. I to jakim jedzeniem! Tamtejsze wino, dania i owoce są bezapelacyjnie najlepsze.

Jeżeli chodzi o drogi, to również wygrywa Hiszpania. Drogi w żadnym kraju, nawet w legendarnych Niemczech, nie są tak dobre jak tam. Do wyboru są zazwyczaj 3 rodzaje tras w każdym kierunku; do tego każda z idealną nawierzchnią, dobrze przemyślana i zorganizowana. Najgorsze drogi to z kolei Portugalia i Słowacja (wschodnia). W Polsce „Katowicka” nie była ciekawa, ale wkrótce się zmieni; poza tym byliśmy bardzo mile zaskoczeni jakością dróg na południowym- wschodzie Polski.

Z noclegami na dziko nie mieliśmy większych problemów. Najgorzej było na wybrzeżu morza Śródziemnego, zwłaszcza we Włoszech i w zachodniej Francji. Wynika to albo z bardzo gęstej, miejskiej zabudowy całego wybrzeża, albo z surowych przepisów i ciągłych kontroli policji (Francja). Najlepiej w Hiszpanii, zwłaszcza środkowej, gdzie jest to czymś zupełnie normalnym. Poza tym w innych krajach super: nie mieliśmy żadnej niemiłej przygody, nikt nas nie zaczepiał ani nie przeganiał. Jeśli nawet ktoś „odkrył” nasz obóz, to tylko nas pozdrawiał lub nie reagował wcale. Jeśli zaś chodzi o campingi: zawsze udało nam się wynegocjować cenę 20€, niekiedy schodziliśmy aż z 38€. Widać, że nie są one tanie, ale za to na każdym znajduje się basen, sklep, toalety, prysznice, etc.

Kliknij żeby powiększyć

Jeśli chodzi o kwestie skuterowe: nasza Majeczka zniosła podróż bardzo dobrze. Trochę brakowało mocy na trasie, ale daliśmy radę, w końcu nie o jak najszybsze pokonanie kilometrów nam chodziło. Po powrocie oszacowaliśmy co się zużyło i nie jest źle: pas napędowy, rolki, spacery etc., tylna opona. Czyli nic niepokojącego lub „nadprogramowego”, zrobiliśmy na tych częściach ok. 13 000 km, z czego 10 000 przy dużym obciążeniu. Spalanie: średnio trochę poniżej 5l/100 km; ale należy pamiętać, że osiągnęliśmy niemal DMC, czyli wynik był bardzo dobry.

Możemy śmiało powiedzieć, że Yamaha Majesty jest genialnym sprzętem!!! Udało nam się zapakować wszystko, a nadal jechało się komfortowo. Nie zawiodła nas nawet przez chwilę, czasem to my nie dawaliśmy już rady.

Podsumowując naszego „tripa”: Przejechaliśmy 9920 km w 39 dni. Odwiedziliśmy 11 różnych krajów i pół Polski. Widzieliśmy niezliczoną ilość różnorodnych krajobrazów, od iglastych, górskich lasów po wysuszone słońcem pustynie. Spotkaliśmy na naszej drodze wielu interesujących ludzi. Czuliśmy zapachy, ciepło, słyszeliśmy dźwięki, dotykaliśmy, odczuliśmy tysiąc różnych miejsc. Niesamowite doświadczenie drogi, ta bliskość z otoczeniem: z przyrodą, z naturą, z miastami, z ludźmi; aż trudno to opisać słowami, to naprawdę warto przeżyć!

Więcej zdjęć w galerii

Do następnej relacji, oby jak najszybciej 🙂
Pozdrawiamy!
Barbarra i Filemon