Wyprawa do Italii – część 2

Edytor:maciek_dm

Po dotarciu na miejsce hexagon powędrował do garażu, a ja do domu, obaj na zasłużony odpoczynek. O dziwo, wcale nie czułem się bardzo zmęczony i do końca dnia pozostawałem aktywny; towarzyszyłem znajomemu w drodze na lotnisko, a wieczorem poszedłem do kina. Kolejne dwa dni załatwiałem różne sprawy, odwiedziłem nowe centrum targowo – wystawiennicze w Mediolanie;

jest to zupełnie nowy kompleks, zajmujący obszar, na którym bez kłopotu można by zlokalizować centrum niejednego miasta, lub miasteczka, czyli jednym słowem gigantyczny i w naszej rzeczywistości wystawienniczej, wręcz nie do wyobrażenia. Akurat podczas mojego pobytu odbywały się targi meblowe, ale chętnie odwiedziłbym to miejsce podczas targów motocyklowych. Na dokładne zwiedzenie wszystkich pawilonów, potrzeba minimum 5 dni, sporo samozaparcia i sił w nogach oraz wygodnych butów. Zupełnie dobrze na terenie targowym mogłoby powstać miasteczko campingowe, aby bez potrzeby powrotu do domu, można było na następny dzień kontynuować zwiedzanie. Targi nie są jednak tanie – jednorazowe wejście kosztowało mnie 18 euro.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Pogoda nie rozpieszczała, czym byłem mocno zawiedziony, liczyłem bowiem, że w gorącym słońcu Italii szybko zregeneruję siły, a tu klapa – chmury, zimno, deszcz. Jak nie trudno zgadnąć, nie nastrajało mnie to zbyt optymistycznie co powrotnej części podróży. Jak już wspomniałem, skuter stał w garażu, bo musieliśmy trochę odpocząć od siebie – to raczej naturalna potrzeba po tak intensywnym wpół-przebywaniu. Wieczorem trzeciego dnia, odwiedzili mnie moi włoscy przyjaciele, którzy ze zdumienia przecierali oczy, jak im pokazałem na czym się dowlokłem aż z Polski i z wrodzoną sobie sympatią ochrzcili mnie „pazzarello”, czyli po naszemu „wariatuńcio”. W garażu robiliśmy konkursy ile osób może maksymalnie wejść hexagona – rezultat widać na jednym ze zdjęć.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

We środę ruszałem w dalszą drogę. Jednakże przed samym odjazdem, Michale namówił mnie na odwiedzenie swego rodzaju „pchlego targu”, gdzie sprzedawane są różnego typu starocie min. skutery oraz motocykle. Chętnie na to przystałem, mimo iż przede mną tego dnia był do zrobienia kawał drogi. Miejsce to okazało się być ogromną halą, w której właściciel zgromadził olbrzymią ilość dóbr wszelakiej maści; mnie najbardziej interesowały pojazdy dwukołowe. Na widok takiej kolekcji dech zaparło mi w piersiach, nie wiedziałem od czego zacząć, na co patrzeć, co fotografować w pierwszej kolejności. Królowały głownie włoskie marki Moto Guzzi, Gilera, Ducati, Vespa, Lambretta. Oprócz całych pojazdów były osobne ekspozycje wydechów, baków, zawieszeń, kasków, ubrań – po porostu supermarket ze starociami motocyklowymi i nie tylko – wszystko podane jak na talerzu w jednym miejscu. O cenach rozmawia się bezpośrednio z właścicielem; istnieje oczywiście możliwość negocjacji cen.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Czas znowu mnie naglił, więc postanowiłem, że na dokładniejsze zwiedzanie oraz ewentualne zakupy przyjadę tam specjalnie innym razem.
Pożegnałem się i wyruszyłem w dalszą drogę. Moim założeniem było dotarcie do Aschach nad Dunajem koło Linzu.

W międzyczasie rozpogodziło się, słupek rtęci poszedł w górę. Do przejechania miałem dystans ok. 800 km, a dochodziła prawie 11. Od razu wykluczyłem autostradę i skupiłem się na drogach drugo i trzecio rzędnych. To był strzał w dziesiątkę!

Skierowałem się na Bergamo a potem na Bolzano. Po przejechaniu ok. 50 km niepokojące dźwięki zaczęły dochodzić z okolic tylnego koła – tarcie, z czasem trzaski. Do tego dźwignia tylnego hamulca, po naciśnięciu wpadała jak kamień rzucony w studnię. Czyżby czekało mnie hamowanie samym przodem… w Aplach???!!! Wiedziałem, że był mały problem z prawym łożyskiem i z osią tylnego koła. Problem ten udało się częściowo rozwiązać przed samym wyjazdem, ale nie było już wtedy czasu na wymianę całego łożyska na nowe i dotoczenie nowej ośki, natomiast niedziałający tylny hamulec to była nowość. Starałem się jednak nie panikować – znajdowałem się przecież w kraju, w którym serwisów skuterowych nie brak, a do tego miałem assistance. Mimo to, zależało mi, aby móc kontynuować podróż bez konieczności korzystania z usług włoskiego serwisu. Starałem się nie zwracać uwagi na te odgłosy, a na postojach sprawdzałem tylko czy tylne koło jest na swoim miejscu. Hamulec po pewnym czasie rozpoczął normalne funkcjonowanie, a trzaski, możecie mi uwierzyć albo nie, zupełnie ucichły. Może było to trochę nieodpowiedzialne z mojej strony, ale postanowiłem kontynuować podróż jak gdyby nigdy nic. Po raz kolejny byłem wdzięczny hexowi, że tak dzielnie się trzyma, i że nie zostawia mnie w tarapatach. Po dwudziestu paru tysiącach przemierzonych wspólnie kilometrów wytwarza się pomiędzy kierującym, a jego maszyną pewna nić porozumienia. Więc kiedy hex usłyszał ode mnie: „nie, nie rozkładaj się teraz stary, musimy jechać dalej – w Polsce zaprowadzę Cię do doktora!”, ten spiął się w sobie, dzięki czemu mogliśmy kontynuować podróż bezprzeszkód. Kolejną rzeczą, która zaczęła mnie niepokoić, to to, że podczas kontroli oleju, bagnet wskazywał wartości minimalne. Robiłem co pewien czas małe dolewki, ale nie byłem sam do końca pewny, czy hex zaczął brać… olej, czy tez podczas jazdy ten był tak rozrzucany po silniku, że podczas kontroli wykazywał minimum. W każdym razie wolałem dolewać.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Z każdym kilometrem było coraz wyżej i lepiej; widoki nie do opisania. Góry stawały się coraz większe, ja w porównaniu z nimi, coraz mniejszy – przytłaczały swoim ogromem. Co pewien czas stawałem, by robić zdjęcia, ale gdy już wybrałem odpowiednie do tego celu miejsce, po przejechaniu kolejnych metrów, okazywało się, ze oto mijam widok kilka razy lepszy od poprzedniego. W końcu wytłumaczyłem sobie, że to, co prawda pierwszy, ale zapewne nie ostatni mój wypad w Alpy i że w związku z tym, będzie jeszcze w przyszłości parę okazji do nadrobienia straconych ujęć. Po za tym, ciągłe stawanie na robienie kolejnych fotek w drastyczny sposób zaniżało moją średnią przejazdu i opóźniało dotarcie do celu.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Zacząłem obserwować jak z dróg powoli znikały skutery, ustępując miejsca motocyklom enduro oraz fiatom panda z napędem na 4 koła, na poboczach drogi zaczął pojawiać się śnieg, a na stokach narciarze. Kiedy przejeżdżając przez jedną z przełęczy ujrzałem grupę turystów wysiadających z autokaru z nartami i ich zdziwione miny na mój widok, wtedy zdałem sobie sprawę, że oto jestem chyba jednym skuterzystą w okolicy (skutery śnieżne były poza konkursem).

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Narciarze byli opaleni i uśmiechnięci od ucha do ucha, a ja mimo oślepiającego słońca czułem jak zimno przenika mnie wszystkimi możliwymi nieszczelnościami mojego ubrania. Jednak nic tak naprawdę nie było mi w stanie zmącić spokoju ducha, jaki odczuwamy, gdy jesteśmy górach, wysoko ponad otaczającą nas codziennością, mozołem pracy i wszystkimi kłopotami codziennego życia. Kolejne podjazdy, ostre winkle, to w lewo, to w prawo, potem proste bez końca w dół, i znowu zakręt o 180 stopni! Drogi w doskonałym stanie, tylko czasem na zakrętach czaił się piaseczek bądź mały żwirek (muchomorek czekał pewnie w lesie;)). Trzeba było więc uważać, cały czas być przytomnym i śledzić uważnie drogę, bowiem często, poszczególne odcinki drogi nie były całkowicie widoczne i nie miałem pewności, co czai na ich końcu: prosta, ostry łuk w prawo… a może w lewo? Ta nieprzewidywalność drogi była właśnie jej istotą, tym, o co tak naprawdę wszystkim chodzi; taką trochę alegorią życia – kolejny zakręt to jakby dzień, lub noc, po której nie wiadomo co nastąpi.

Mijane po drodze miasta wyglądały jak z opowieści fantastycznych, niczym wciśnięte przez brutalną i niewidzialna siłę pomiędzy otaczające je szczyty górskie, które jednocześnie ochraniały je przed nieproszonymi gośćmi.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Bolzano zapisało się w mojej pamięci z dwóch powodów; po pierwsze, dlatego, że wydawało się dosłownie oparte o otaczające je szczyty gór, a padające nań światło odbijało się ze zwiększona intensywnością od wszystkiego co napotkało na swojej drodze. Do tego ujrzałem to miasto pełne życia i dynamizmu, jakiego nie spodziewałem się doświadczyć na północy Włoch. Po drugie, dlatego, że po raz pierwszy odmówiono mi realizacji płatności kartą, z uwagi na znikomą wg sprzedawcy ilość paliwa jaką zamierzałem nalać do baku, co doprowadziło mnie do szewskiej pasji. Należało zapewne powiedzieć takiemu coś do słuchu, ale ja powiedziałem mu tylko, że mu bardzo dziękuję i że jest bardzo uprzejmy i wyruszyłem w dalszą drogę. Na szczęście kolejna stacja, na pytanie czy przyjmie płatność kartą za marne 8-9 litrów paliwa, odpowiedziała, że bez najmniejszego problemu. Dla odmiany, jak się potem okazało, mimo iż była to markowa stacja Eesso, paliwo miała chrzczone, bowiem w kilku momentach hexagon w sposób niewytłumaczalny stracił na mocy. Pierwszy taki objaw nastąpił niedługo po zatankowaniu, podczas wyprzedzania samochodu dostawczego; wtedy po raz pierwszy poczułem jakby moje piaggio chciało, a nie mogło, zupełnie jak odblokowana pięćdziesiątka na pełnych obrotach. Drugi raz miało to miejsce podczas ostrego zjazdu z przełęczy Brennero, już po stronie austryjackiej, kiedy to ze stromej góry wskazówka prędkościomierza z trudem przedzierała się przez granicę 100 km/h.

Zanim jednak do tego doszło, miałem parę kilometrów do zrobienia jeszcze we Włoszech, które stawały się coraz mniej słoneczne. Powoli dochodziła godzina dwudziesta, a ja ciągle pomykałem krętą drogą w kierunku Austrii. Nade mną wiła się autostrada, po której przetaczały się złowrogie tiry, którym, prędzej czy później będę się musiał stawić czoła. Tuż przed granicą z Austrią zupełnie zmieniła się pogoda; na niebie na dobre zadomowiły się chmury (co jam mówię, chmurzyska!), wszechobecna stała się wilgoć. Wjechałem na końcowy odcinek autostrady włoskiej – przede mną była przełęcz Brennero – przełęcz w głównym grzbiecie Alp, na granicy Austrii i Włoch, na wysokości 1370 m. Mimo, iż na terenie Austrii obwiązuje winieta, to ten odcinek jest płatny osobno, bagatela 8 euro. Szczerze mówiąc wjeżdżając do Austrii, z gotówki miałem tylko garść monet, pozostałe moje bogactwo było zgromadzone na karcie. Liczyłem, że przejazd przez przełęcz zamknie się w kwocie 5 euro. Jakież było moje zdziwienie, kiedy kasjer w budce oznajmił mi, że jestem winien jego krajowi 8 euraków. Przewidując już na wstępie, iż takiej kwoty nie odnajdę w swoim przepastnym portfelu, zadałem mu pytanie co do płatności kartą – odparł mi, iż Visa Electron, z niewiadomych przyczyn (nie wiadomych dla mnie, bowiem, nie rozumiem niemieckiego) jest nieakceptowana. W akcie desperacji wysypałem na blacik jego budki wszystko co tylko miałem, a on grzecznie zaczął wszystko liczyć. Wolałem na to nie patrzeć, będąc przekonanym, że oto zaraz powie mi, że brak jest 1, albo 2 euro. Co za obciach i wstyd – pomyślałem. Tym bardziej byłem mile zaskoczony, kiedy uprzejmy kasjer, z kupki monet którą przeliczył wydał mi resztę 10 centów! Nie ma co, pomyślałem – Opatrzność czuwa nade mną, więc dalej w drogę!

Ale to nie była ostatnia moja przygoda z kartą tego dnia. W międzyczasie zaczęło kropić (Insbruck), w chwilę potem jął padać deszcz, a następnie deszcz ze śniegiem, aż w pewnym momencie, gdzieś w okolicach Salzburga, zagościły na mojej szybie płatki śniegu (śnieg, ten stary… dobry znajmy…), które w znaczący sposób utrudniały mi widoczność, i tak sporo ograniczoną przez panującą ciemność, oraz światła jadących za mną i z przeciwka samochodów, głównie tirów. Aby cokolwiek widzieć musiałem podczas jazdy odgarniać z szyby zalegający śnieg lewą ręką, bo prawa pozostawała cały czas na manetce gazu. Kiedy kontrolka benzyny, a raczej jej braku, rozbłysnęła na dobre swoim pomarańczowym blaskiem, zjechałem na pierwszą napotkaną stację benzynową, aby uzupełnić braki (na autostradzie lepiej z tym nie zwlekać, bowiem nierzadko jedna od drugiej są oddalone o 30 – 50 km). Tankując paliwo, zauważyłem przyklejone na dystrybutorach jakieś dziwne karteczki. Niewiele z tego rozumiałem, bo jak już wspomniałem niemiecki, jest mi językiem, nie tyle dalekim, co zupełnie obcym. Jedyne słowo, które wtedy mój wzrok wyłonił spośród gromady pozostałych, to było słowo „karten”, czy jakoś tak. Intuicyjnie wyczułem o co chodzi, ale nie powstrzymało to mojego zamiaru zaspokojenia głodu hexagona na paliwo. Po podejściu do kasy i wyciągnięciu karty, sprzedawca od razu dał mi znak, że nic z tego nie będzie. Czyli byłem w domu: na zewnątrz pada, jest późno, a do tego nie mam czym zapłacić za paliwo, które nalałem do baku. Postanowiłem jednak nie tracić zimnej krwi i spokojnie wytłumaczyłem sprzedawcy, że nie mam przy sobie żadnej gotówki. Ten zrobił się czerwony na twarzy jak burak i podjął kolejne próby „odpalenia” mojej karty. Jednakowoż okazywały się one równie bezskuteczne. Nie miałem pojęcia jak się zakończy ta historia – wezwą policję, zamkną mnie? Ale z drugiej strony, jak to możliwe, że w tak wysoce cywilizowanym kraju, na autostradzie, nie działają portale kart kredytowych? Gdyby to była Ukraina, ale przecież ja byłem w kraju ładu, porządku, dokładności i super precyzji!!!! Czułem się beznadziejnie z tym kawałkiem bezużytecznego plastiku w ręce. W końcu kasjera olśniło, i postanowił powtórzyć operację na drugim portalu – i co? Udało się, a radości nie było końca, zarówno mojej jak i jego. Po złożeniu podpisu akceptacji na druczku, kasjer przeprosił mnie uprzejmie, a ja z ulgą powróciłem do skutera.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Dalsza droga nie była jednak zbyt przyjemna; panujące warunki atmosferyczne, ogromny ruch na drodze, ciągle przejazdy i zmiany organizacji ruchu w związku z prowadzonymi pracami na danych odcinkach, dały mi nieźle w kość. Postanowiłem włączyć na stałe długie światła – każda zbyt późno zauważona przeszkoda na drodze mogła zakończyć się katastrofą. Wolałem nie ryzykować, a moje światła i tak są umiejscowione nisko, więc nie powinny oślepiać pozostałych. W końcu, dobrze po północy dotarłem do Linzu. Na obwodnicy tego miasta zatrzymał mnie patrol policji. Chodziło o rutynową kontrolę winiety. Zapytali mnie jeszcze skąd jadę – wymiękli, jak im odpowiedziałem, że z Włoch. Więcej o nic mnie już nie pytali. Zanim jednak dojechałem do Aschach nad Dunajem, kluczyłem, błądziłem przez półtorej godziny i zupełnie wymarzłem. W okolicach trzeciej w nocy dotarłem na miejsce. Tam, oprócz znajomych czekały na mnie ugotowane parówki oraz gorąca kąpiel – w takich chwilach, człowiek wie, że naprawdę żyje!

Aschcach to urocze miasteczko nad Dunajem. Wszystko poukładane, aż dziw bierze, zupełnie jakbyśmy byli w jakimś nierealnym świecie. Ludzie są tam bardzo gościnni, ale już nie tak jak Włosi, czy Polacy, i przy okazji nie za bardzo wylewni, ale za to służą pomocą i są bardzo uprzejmi. Coś za coś. Za to w markecie Hoffer (coś w rodzaju naszej biedronki) udało mi się kupić bardzo dobrej jakości, 1 częściowy kombinezon przeciwdeszczowy, świetnie uszyty i w dobrej cenie – 17 euro. Oprócz tego była tam cała masa akcesoriów dla motocyklistów i ich maszyn; sakwy, rękawice, buty, itp., itp.. Zupełnie nieźle, jak na market spożywczy!

Po dwóch dniach pobytu opuściłem to urocze miejsce. Była sobota wielkanocna i znowu świeciło piękne słońce. W Austrii nie odmawiałem sobie autostrad; po pierwsze, dlatego, że nie są drogie, po drugie, dlatego, że nie znam Austrii tak dobrze jak Włoch, a do tego nie władam lokalnym „narzeczem”, co zwiększa ryzyko zabłądzenia. Droga i plan trasy na ten dzień był bardzo prosty – Wiedeń – Bratysława – Kraków.

Na początku tej drogi hexagon znowu zaczął cos popiskiwać, ale po chwili mu przeszło. Zaczął mnie natomiast bardzo niepokoić stan oleju – prawie zerowy, a moje dolewki już się skończyły. Nie zabranie pełnej bańki oleju na cele wyżej wymienionych dolewek okazało się błędem, który na stacji benzynowej kosztował mnie 16 euro.

Hexagon wciąż spisywał się pięknie – czuł chyba, że wraca do domu. Gramolił się pod górę z wrodzoną sobie zręcznością, a z górki rozpędzał się powyżej katalogowych 118 km/h.

Droga, którą jechałem omijała Wiedeń i prowadziła wprost na Bratysławę. U braci Słowaków znów się okazało, że motocykle są zwolnione z opłat autostradowych. Brawo! – pomyślałem, czego więc trzeba naszym władnym , aby i u nas takie porządki wprowadzić? Z resztą, to nie jedyna dobra rzecz jaką można powiedzieć o Słowakach i Słowacji. Inne pozytywy to dobrze oznakowane drogi o nawierzchniach, jakich możemy tylko pozazdrościć, fakt, że na każdej stacji benzynowej można bez problemu zapłacić kartą, a także ładne widoki podczas mojej trasy przejazdu. Hexagon nie tracił nic ze swego wigoru, tylko jakby wydech zaczął głośniej pracować. Czyżby przepalił się w Alpach? Z kolei bieżnik znikał z opony niczym masło i ocet z półek sklepów spożywczych w Stanie Wojennym. Byle do domu!

W godzinach wieczornych przekroczyłem granicę w Chyżnem. Było to tuż przed Świętami Wielkanocnymi, na granicy nie było nikogo oprócz kilku znudzonych celników. Nic ode mnie nie chcieli, nawet paszportu. Na stacji benzynowej wiodącego koncernu paliwowego przywitała mnie cena 4,15 za litr. Osłupiałem. No tak, mamy już Euroropę. Za to drogi mamy iście nie europejskie, co zrazu odczułem podskakując jak szalony na kolejnych wybojach, dziurach i łatkach, dzięki którym firmy drogowe mają dożywotnio zapewnioną pracę.

Mijałem kościoły wypełnione po brzegi wiernymi, a po zakończonych nabożeństwach na ulicach zapanował ruch jak w dzień. Nie dało się ukryć – znowu byłem w Polsce, tej przedziwnej i ukochanej mieszaninie świętości, wiary, nienawiści i … złych dróg.

Z uśmiechem na twarzy ok. 21.30 dotarłem do Krakowa. W drodze do domu postanowiłem, tak na wszelki wypadek zajrzeć do chłopaków z Vario Bike Serwis i ku mojemu zdumieniu, wewnątrz dostrzegłem zapalone światła. Radość zarówno na mojej jak ich twarzach. Cieszyłem się z szczęśliwego powrotu, od razu jąłem pokazywać im zdjęcia na wyświetlaczu aparatu.
Chwilę potem byłem w domu, cały i zdrowy po przejechaniu 2900km i odwiedzeniu 4 państw.

Po Świętach odwiedziłem zaprzyjaźniony serwis, aby dokonać przeglądu po podróży. Wtedy okazało się co następuje:
– wspomniane wcześniej tylne łożysko zatrzymało się kompletnie. W związku z powyższym ośka koła zakończyła swój żywot ścierając się niemal doszczętnie (dojechałem na jej resztkach)
– wydech pękł przy łączeniu z kolektorem, a jedna ze śrub mocujących go urwała się pozostawiając swoje resztki w obudowie silnika.
– tylna opona nadawała się do wymiany

Wszystkim tym niedogodnościom w kolejnych dniach udało się zaradzić. Najważniejszym dla mnie pozostaje fakt, ze hexagon nie zawiódł mnie podczas podróży, umożliwiając mi jej kontynuowanie w trudnych warunkach. Nie zostawił mnie nigdy na drodze, odmawiając dalszej współpracy. Do tego dbał o moją wygodę, tak, że nigdy nie musiałem awaryjnie się zatrzymywać, aby rozmasowywać, bądź rozprostowywać sobie toczy owo. Jak dla mnie, egzamin zdał na pięć z plusem! To ważne, bo przed nami zapewne jeszcze wiele wypraw!

Jeśli chodzi o moją skromną osobę, to na pewno podróż tak dodała mi sporo wiary w siebie i w to, że można, a nawet należy realizować swoje marzenia. Pomogła mi również w przezwyciężeniu lęków, które powstały w mojej głowie po wypadku jakiego doznałem na hexagonie w 2003.
Bardzo serdecznie dziękuję wszystkim za pomoc, wsparcie i dobre słowo! Do zobaczenia na trasie!

maciek_dm

Podyskutuj na forum o tej wyprawie i relacji.