Wyprawa do Italii – część 1

Edytor:maciek_dm

Wyprawa do Italii

na Hexagonie

Wycieczka, o której zaraz napiszę nie była typową wyprawą turystyczno – rekreacyjną. To było raczej połączenie przyjemności podróży skuterem z koniecznością załatwienia różnych spraw w Italii i Austrii. Tak na marginesie dodam, że zbiegła się ona w czasie z zatrzymaniem przez włoskie służby specjalne ukrywającego się od ponad 40 lat szefa mafii sycylijskiej, niejakiego Bernardo Provenzano….

 Dla moich znajomych nie jest niczym nowym fakt, ze uwielbiam jeździć do Włoch. Trasę z Krakowa przez Alpy pokonywałem wielokrotnie, ale nigdy dotąd jeszcze na skuterze, wiec jeśli było coś czego naprawdę pragnąłem, to właśnie tego – przemierzyć Alpy moim Hexagonem.

Marzyłem o tym i śniłem. Wiele miałem też za sobą prób, które spaliły na panewce, z różnych przyczyn, najczęściej finansowych. Tym razem miało być inaczej.

Rodzina nie podziela mojej pasji i generalnie rzecz ujmując mają mnie za wariata. Kiedy przedstawiłem im mój plan wyjazdu, tylko po głowie się postukali, więc było jasne iż w swoim zamiarze muszę wytrwać sam, z pomocą przyjaciół i znajomych z kręgów skuterowo-motocyklowych.

Kiedy moja pewność co do wyjazdu sięgnęła poziomu 80%, zabrałem się za przygotowanie skutera do podróży. Coś trzeba było zrobić, bowiem hex miał na swoim koncie już 24 tys. km przebiegu i np. oryginalne klocki z przodu, trzeba było rzucić okiem na zamontowany jakieś 3 tys. km temu pasek z aftermarketu marki Athena, o której to marce tyle nieprzychylnych opinii słyszałem. W końcu oleje, itp. Przywróciłem do łask również tzw. deflektory, czyli dodatkowe osłony odginające strugi powietrza podczas jazdy, tak by omijały kierowcę.

W końcu ustaliłem datę wyjazdu na 7 bądź 8 kwietnia.
Sądziłem, że być może uda mi się wyjechać już w piątek, ale tak się nie stało: zbyt wiele przygotowań i zbyt mało czasu. Ostatecznie zdecydowałem, że wyjadę w sobotę rano.

Sobota rano, to nie było znowu takie rano; ociągałem się z wyjazdem, jakbym nie dowierzał, że oto od tej chwili zacznę realizować swoje marzenie. Nie docierało to chyba jeszcze wtedy do mnie.

W końcu po załadowaniu wszystkich tobołków, tj. małego plecaczka na miejscu pasażera, większej torby na przekroku oraz paru gadżetów w tylnym schowku hexagona, o godzinie dziesiątej z minutami odpaliłem maszynę i ruszyłem dziarsko w drogę. Jako, że nagle wydało mi się, iż słyszę różne stuki niewiadomego pochodzenia, zaniepokojony, postanowiłem jeszcze na chwilkę zajrzeć do VarioBikeSerwis (zaprzyjaźniona firma, która pomogła mi w przygotowaniu skutera do trasy). Rafał – szef serwisu, w odpowiedzi na moje wątpliwości i obawy, co do rzekomych stuków, po sprawdzeniu jeszcze raz wszystkiego powiedział z właściwym sobie, szerokim uśmiechem: „W głowie ci coś stuka, jedź już i nie zawracaj gitary!” Tym mnie ostatecznie uspokoił i w końcu naprawdę wyruszyłem w trasę. W momencie wyjazdu licznik przebiegu kilometrów mojego hexagona wskazywał 24010 km.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Postanowiłem, że pojadę autostradą katowicką a potem odbiję na Skoczów – Mikołów. Jeśli chodzi o stan nawierzchni, to jest to najlepsza droga z Krakowa do Cieszyna. A ostatnią rzeczą jakiej pragnąłem tamtego dnia było rozwalić się na jednej z dziur, które w tym roku są wyjątkowo dorodne. Podczas jazdy słońce łagodnie operowało z wysoka, było ciepło, a ja miałem okazję przetestować sprawność hexa na autostradzie. Od razu wiedziałem, że highway to nie to, co hexagon lubi najbardziej; koleiny, jazda na maksymalnych obrotach. Starałem więc się utrzymywać prędkość maksymalną na poziomie 90-100 km/h, tak aby go do razu za bardzo nie zmęczyć, bo przecież przed nami była jeszcze cała masa kilometrów do zrobienia. Obliczyłem, że z Krakowa do Mediolanu mam do pokonania dystans mniej więcej 1400 km. Zdawałem sobie sprawę, że będzie nierealnym pokonać taki dystans w ciągu jednego dnia, do tego jeszcze późno wyjechałem, więc tym bardziej. W końcu stwierdziłem tak: zobaczę co się będzie działo na trasie; dojadę dokąd się będzie dało, najwyżej po drodze (pierwotnie myślałem o miejscowości Pontebba we Włoszech) gdzieś zatrzymam się na nocleg.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Trasa z Krakowa do Cieszyna przebiegła mi miło, szybko i sprawnie. Jechało mi się tak fajnie, że nawet nie zauważyłem jak po drodze minąłem wszystkie stacje benzynowe, więc pierwsze uzupełnianie paliwa odbyło się po czeskiej stronie Cieszyna. Na Slovnafcie zapłaciłem za 1 litr PB95 39,31 Koron (na kolejnych stacjach ceny kształtowały się odpowiednio: stacja Carrefour w Brnie: 28,90; CCS na granicy w Mikulovie: 29,49)
Wcześniej, na przejściu granicznym, nie musiałem nawet ściągać kasku do kontroli dokumentów, a uprzejma Pani w okienku, gdzie kupuje się winiety oznajmiła mi że „motorky” ich nie potrzebują, co było dla mnie miłym zaskoczeniem.

Jadąc przez Czechy nie mogłem wyjść z podziwu, że trasa, którą pokonuję to ta sama, którą wcześniej wielokrotnie przemierzałem samochodem, jednakże z pozycji skutera wszystko wygląda inaczej – krajobrazy, ludzie, droga, zapachy… te ostatnie, niestety, zwłaszcza jeśli pochodziły z wydechu wysłużonej skodzianki nie były najlepszym co wąchałem w życiu. Czechy to jazda prawie cały czas autostradą, która porównałbym do wielkiej patelni – płasko, szeroko, asfalt po horyzont, ostre słonce w zenicie – nuda, czułem, że zaraz zasnę. Za to drogi są doskonałej jakości, a tam gdzie zima dała się we znaki, trwały prace rekonstrukcji nawierzchni. Powtarzam – rekonstrukcji, a nie łatania dziur, w czym specjalizują się fachowcy z Polski. Czescy specjaliści robią całe odcinki dosłownie od nowa, aby w przyszłym roku wyeliminować ryzyko pojawienia się dziur. Dla mnie jest to logiczne, szkoda, że nasi drogowcy, podczas gdy w szkole trwały lekcje logiki, byli akurat na chorobowym….

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Wracając do czeskich autostrad, to na kilku odcinakach miałem do czynienia z nawierzchnią z płyt betonowych, dość dobrze położonych, ale i tak na złączeniach, jedenastocalowe kółeczka hexagona podskakiwały sobie radośnie a ja wraz z nimi w rytmie techno. Po za tym, jak już wspomniałem płasko, cicho, stosunkowo małe nasilenie ruchu, a do tego ustawiczna walka z podmuchami wiatru i ostrymi promieniami wiosennego słońca skutecznie utrudniającego obserwację drogi. Szybko więc postanowiłem pożegnać się z okularami „korekcyjnymi” na rzecz przeciwsłonecznych, które wiedziony zdrowym rozsądkiem włożyłem do podręcznej mini torebki przewieszonej przez ramię (miałem tam zbiór wszystkiego co najpotrzebniejsze: dokumenty, komórka, chusteczki, batony, którymi zajadałem się dla zabicia nudy w czasie pokonywania długich odcinków autostradowych). Od czasu do czasu mijałem mobilne patrole czeskiej policji kontrolujące respektowanie przepisów ruchu drogowego na autostradzie, a zwłaszcza limitów prędkości. Uzbrojeni w lornetki pozwalające na wcześniejsze namierzenie osobnika poruszającego się z niedozwoloną prędkością, albo bez winiety zawsze widzieli takiego delikwenta o wiele wcześniej, w związku z tym o wpadkę nietrudno. Ja ich się nie musiałem obawiać: winieta mnie nie obowiązywała, a przekroczyć hexagonem limit maksymalnej dozwolonej prędkości na autostradzie, to raczej wyczyn z kręgu niemożliwych do zrealizowania. Więc manetka gazu do oporu i dalej!

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Tak więc Czechy nie zapisały się niczym szczególnym na trasie mojego przejazdu, jedynie ciągłą walką z sennością i ziewaniem. O czasu do czasu mijany z naprzeciwka przez innych motocyklistów, odpowiadałem na ich pozdrowienia. Ot cała rozrywka. Ale niedługo wjechałem do kraju, w którym motocyklistów nikt nie pozdrawia…….. Ale zanim to jeszcze nastąpi, to kilka słów o miejscowości graniczącej z Austrią; Mikulov – to doprawdy urocza mieścinka z przepięknym zamkiem oraz z tradycją produkcji wina. Zamek znajduje się na wzgórzu i widać go dobrze z drogi, ale jakoś nigdy nie mam czasu, aby tam zajrzeć, więc teraz tylko strzeliłem parę fotek z dołu.

Mikulov to też dobra propozycja dla chcących zapełnić swoje opustoszałe żołądki. Wiadomo, Czesi nie słyną za bardzo z kuchni, ale w Mikulovie jest kilka knajp np. przy stacjach Shella (zarówno po prawej jak i lewej stronie drogi jadąc w kierunku Austrii. Są prawie naprzeciw siebie – ja osobiście bardziej polecam tą po prawej), które oferują naprawdę niezłą kuchnię – menu jest w kilku językach, a gdyby i to było za mało, są też fotografie informujące co dokładnie znajduje się pod daną nazwą potrawy. Kelnerzy mówią, a w zasadzie bardziej rozumieją, po polsku. Ceny są przystępne, a co najważniejsze, jedzenie jest serwowane szybko i smacznie. Można np. zjeść knedle, ale również kawał polędwicy, wypić rosół, albo zjeść jajka na bekonie. Na miejscu jest też mały hotelik.

Po opuszczeniu Czech, na tzw. pasie neutralnym istnieje sklep „niegdyś bezcłowy”. Można tam kupić w dobrych cenach markowe alkohole, perfumy, albo żelki Haribo. – polecam jeśli ktoś będzie akurat tamtędy przejeżdżał i będzie miał chwilkę czasu oraz trochę wolnego miejsca na zakupy. Jako, że owego dnia nie miałem ani jednego, ani drugiego, więc przejechałem obok nawet nie zwalniając. Żal mi było jedynie tych żelek….

Austria

Wjeżdżamy do Drassenhoffen – zatrzymuję się na pierwszej napotkanej stacji, aby wykupić winietę na motocykl – dziesięciodniowa kosztuje 4,30 euro. Taką też zakupiłem, nakleiłem na szybę i dalej w drogę. Ale nie ma co się za bardzo rozpędzać – droga do Wiednia prowadzi przez różne małe miejscowości, na terenie których obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 km/h. A jak by tego było mało, na samym początku tej drogi, znak tak ogromny, że widać go pewnie z orbity, informuje nas w językach czeskim i polskim, że należy trzymać się prawej strony jezdni, tak by ułatwiać wymijanie jadącym szybciej. Pochodzi on chyba jeszcze z czasów, kiedy cała turystyka zza wschodniej granicy Austrii poruszała się fiatami 126, polonezami na dotarciu bądź skodami 120MB i żiguli, względnie jelczami i karosami. No cóż, wszystko od tamtego czasu poszło naprzód, a znak jak stał tak stoi.

Mniej więcej właśnie od tego znaku będziemy się wlec aż do Widnia po 50 – 70 km/h, i lepiej nie przekraczać tych wartości, bo kara za przekroczenie prędkości na terenie Austrii ma wyjątkowo gorzki smak. Jako, że ten odcinek liczy sobie ok. 70 kilometrów, więc łatwo obliczyć, że przede mną ok. 1,5 godziny zamiennego otwierania, to znowu gwałtownego zamykania manetki z gazem. Za to przez cały ten czas towarzyszyły mi spokojne krajobrazy wzgórz i pól uprawnych ciągnących się po horyzont, skąpanych w popołudniowym słońcu. Jest sielsko – anielsko. Przejeżdżam przez te tereny chyba setny raz, ale zawsze się śpieszę i nigdy nie mam czasu zatrzymać się, aby zrobić jakąś fotkę. Trudno, może następnym razem pójdzie lepiej, obiecałem sobie, ale jakby nie do końca przekonany o wartości własnych zapewnień.

Jako, że mijane tereny są wybitnie rolnicze, tak więc nikogo nie zdziwi fakt, że przejeżdżając przez nie można się natknąć na sprzedawców warzyw, jarzyn i owoców pochodzących z lokalnych upraw, którzy, gdy jest sezon oferują je bezpośrednio z przyczep swoich ciągników. To czego nie można kupić od rolnika na ulicy, zapewne jest oferowane przyjezdnym w zaciszu domostw. Mam na myśli różnej maści zajzajery, czyli trunki różnorakiego pochodzenia produkowane przez tychże rolników. Jak wiadomo w Austrii każdy rolnik ma możliwość legalnego pędzenia własnego alkoholu na potrzeby równie legalnej sprzedaży i dystrybucji wychodzącej poza krąg najbliższej rodziny. Ponoć u nas też mają wprowadzić takie prawo – drżyjcie Polmosy, Państwowy Monopol oraz nalepki akcyzowe!

W samym Wiedniu, czyli jak by nie było, w dawnej stolicy Galicji nie zorganizowano żadnej uroczystej fety z okazji mojego wjazdu do miasta, nie wystrzelił żaden korek od szampana, za to ja musiałem zwracać baczną uwagę na znaki, bowiem od jakiegoś już czasu trwają w stolicy Austrii prace remontowe dróg i kiedyś przez nieuwagę wpakowałem się samochodem w sam środek miasta, co kosztowało mnie ponad dwie godziny podziwiania centrum miasta oraz karoserii samochodów stojących przede mną oraz obok mnie. W zasadzie zaraz na samym początku obwodnicy Wiednia, która przechodzi jakby przez środek miasta, jest ostry skręt na Graz. Oślepiony popołudniowym słońcem i tym razem o mało nie wylądowałem nie tam gdzie trzeba. Tym razem jednak dla lepszej orientacji zatrzymałem skuter na rozdrożu by dobrze przyjrzeć się znakom – samochodem jakoś nigdy tego nie robię, szczególnie ze względu na gabaryty samochodu, które uniemożliwiałyby innym normalny przejazd obok. Jak wiadomo skuter nie ma tych problemów, więc mogłem sobie na to pozwolić. Obwodnica Wiednia to kolejne 20 km z prędkością maksymalną nieprzekraczającą 80 km/h. Może to być trudne zwłaszcza dla posiadaczy szybkich maszyn, dla mnie akurat to była odpowiednia, stała prędkość.

Po przejechaniu wszystkich możliwych zjazdów rozpoczęła się regularna autostrada na Graz. Z czasem nie było najlepiej. Dochodziła godz.17, a ja dopiero zaczynałem swoją wspinaczkę w kierunku Alp. W innych warunkach Wiedeń, to byłby akurat dobry moment na odpoczynek i nocleg, ale ja ze względu na chroniczny brak czasu nie mogłem sobie na to pozwolić. Jak do tej pory nie dały mi znać o sobie żadnego typu bóle czy inne dolegliwości z okolic kończyn dolnych czy też górnych, ani nawet z rejonu karku. Jedynie czasem lewej ręce pozwalałem na swobodny zwis, albo na opieranie się na nodze. To raczej dobrze świadczy o ergonomii i rozplanowaniu miejsca na pokładzie hexagona. Również moje ubranie, jak do tej pory dobrze spełniało swoją funkcję, mimo iż spodnie to były zwykłe jeansy, za przeproszeniem, z kalesonami pod spodem. Na kolanach od samego początku miałem zapięte polarowe ocieplacze. Im bliżej Grazu, tym autostrada zaczynała się coraz bardziej wić i wspinać. Hexagon nie wykazywał przy tym żadnych oznak zmęczenia a temperatura cieczy chłodzącej pozostawała w niskim zakresie. Termometr skazywał 15 stopni. Na wet na stromych podjazdach hexagon nie ustępował i utrzymywał stałą prędkość na poziomie 100 km/h. Dopiero za Grazem w kierunku na Klagenfurt, kiedy podjazdy zaczęły się robić naprawdę ostre, wtedy musiałem zwalniać, ale wynikało to z faktu faktycznych ograniczeń i utrudnień na drodze: zwężenia, zmiany pasa ruchu oraz ograniczenia prędkości na przebudowywanych odcinkach autostrady.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Niestety zaczęło się ściemniać a termometr zaczął wskazywać coraz niższe wartości. Na całe szczęście jednak nie padało, co często się tam zdarza (wiadomo – w górach pogoda zmienną jest), więc wyprzedzanie niedobitków tirów pod górę i na ostrych winklach nie sprawiało mi większych trudności. Powoli zaczynała do mnie docierać świadomość, że wybór dżinsów na spodnie do podróży to nie był najlepszy pomysł i z rozrzewnieniem zacząłem myśleć o wysłużonych skórzanych spodniach, które zostawiłem w Krakowie. Również i buty, mimo iż skórzane, to okazały się niewystarczająco dobrze izolujące i zaczęły przepuszczać do wnętrza coraz zimniejsze powietrze, a bezbronne stopy zaczęły wołać o pomoc. Niewiele się zastanawiając, podczas kolejnego postoju na tankowanie ściągnąłem przede wszystkim okulary przeciwsłoneczne (od razu zrobiło się nieco jaśniej!), założyłem grube wełniane skarpety (pamiątka z ferii zimowych Bukowinie Tatrzańskiej) i napiłem się gorącej herbaty. Tu kolejna moja wpadka – nie zabrałem ze sobą termosu, więc byłem zmuszony korzystać z barów, które za niewielką filiżankę gorącego napoju krzyczały sobie prawie po 2 euro. Niby nic, ale termos to podstawa. Niestety powoli zaczął wychodzić brak mojego doświadczenia w tego typu eskapadach …

Starałem się za to rozgrzewać myślami różnego rodzaju i dodawać sobie, jak tylko mogłem otuchy, czyli uprawiałem tzw. dialog wewnętrzny.

Ostatnie kilometry w Austrii to jakby scena z filmu „Zagubiona autostrada”, albo coś w tym rodzaju. Ma się bowiem wrażenie, że ostatnie kilometry nigdy się nie skończą, że zawsze będzie 11 km do granicy Włoskiej i że ktoś te ostatnie odcinki celowo przedłuża w nieskończoność, aby na wieki pozostawić nas w Austrii, zapętlonych na dojeździe bez końca.

Ogólnie rzecz ujmując przejazd przez Austrię mogę zaliczyć do udanych; jazda po bardzo dobrych nawierzchniach i mimo, ze autostradą nie jest tak mecząca i monotonna jak przez Czechy, a to głównie za sprawą urozmaiconego ukształtowania terenu i krajobrazu. Takie elementy jak ostre podjazdy, stromizny w dół, liczne zakręty dostarczają sporej dawki adrenaliny, przyjemności i satysfakcji z jazdy i sprawią, że ani przez moment nasze powieki nie staną się ciężkie.

W końcu udało mi się wyrwać z tej obłędnej pętli czasu i przestrzeni i około północy wdarłem się na terytorium Italii. Cóż to była za radość, nie macie pojęcia! Od razu poczułem się jakby nowy duch wstąpił we mnie, jakbym dopiero teraz zaczynał swoją podróż, mimo iż w chwili wjazdu do Włoch miałem za sobą 840 km drogi. I nagle zaświtała mi w głowie myśl podstępna i szatańska zarazem: a może by tak zrezygnować z noclegu w Pontebbie, tak jak to planowałem zrobić i ciągnąć dalej dopóki sił starczy, a potem się zobaczy? Tylko na to czekałem. Zaraz za pierwszym tunelem był zjazd z autostrady na Tarvisio, a stamtąd prowadziła stara, kręta droga na Udine, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej. Generalnie nie jestem zwolennikiem jazdy po ciemku, ale tym razem rzecz miała się zgoła inaczej: świetnie oznaczone drogi doskonałej jakości, praktycznie zerowe natężenie ruchu, tak, że przez cały niemal czas mogłem używać świateł długich. A do tego piękna, księżycowa i jasna noc.

Myślę, że moje doznania można by porównać np. z tym co czuje np. właściciel harley dawidsona softail springer na bezdrożach prerii: byłem zupełnie sam na drodze, byłem królem w swoim królestwie, rybą w wodzie, czy jak kto woli. Wtedy dotarło do mnie jeszcze dobitniej stwierdzenie, że naprawdę to, na czym jedziesz, nie liczy się tak bardzo jak to, co czujesz, podczas gdy jedziesz. Jechałem drogą otoczoną z lewej i z prawej górami tak wysokimi, że żeby je dobrze widzieć musiałem maksymalnie zadzierać głowę do góry. Księżyc oświecał ośnieżone ich szczyty. Przejeżdżałem prze okolice rodem z bajki. Nie miałem ani odpowiedniego sprzętu ani czasu, ażeby móc to wszystko sfotografować, ale zaręczam Wam, że wszystko zachowałem we wnętrzu i do dziś widzę te magiczne obrazy oczami pamięci. Tunele, zakręty, podjazdy i strome opadanie, a nade mną, na wysokich prawie jak same góry kolumnach, wiła się autostrada, pusta, ciemna i obca, aczkolwiek z przejazdów samochodowych również i ją wspominam (na odcinku do Udine) jako wyjątkowo malowniczą i bogatą w krajobrazy. Nawet się nie zorientowałem jak wskazanie na termometrze pokładowym hexagona osiągnęło wartość zero. Dopiero widok z bliskiej odległości oświetlonej trasy narciarskiej z ostatnimi zjeżdżającymi (reszta siedziała już w barze u podnóża stoku i sączyła napoje mocno rozgrzewające) sprawiła, że spojrzałem na termometr. Wtedy po raz pierwszy przyznałem mojej rodzinie rację: ja naprawdę zwariowałem! Na 860 kilometrze dojeżdżam do Pontebby – miejsca gdzie we wcześniejszej wersji moich planów miałem nocować. Nagle widzę jak niczym z otchłani na środek jezdni wyłania się karabinier i świetlista pałką daje mi znak abym zjechał na bok i się zatrzymał. Trochę mnie to wyrwało z mojego stanu uniesienia; co prawda wszystko miałem w porządku, dokumenty, itp., ale jeszcze nigdy w życiu nie zatrzymała mnie policja we Włoszech, więc dopadł mnie mały stres. Gość podszedł do mnie jakby z lekkim niedowierzaniem i przywitał się oczywistym o tej porze dnia, a w zasadzie nocy, „Buonasera”. Ja oczywiście zrewanżowałem mu się tym samym, ale on tylko obszedł moje piaggio dookoła i zatrzymał się z tyłu na poziomie tablicy rejestracyjnej. Wtedy powiedział,: Aaaa, Polaccco? Allora vai cheif, vai! (No to jedź szefie, jedź), czym bardzo mnie ubawił, zwłaszcza tym „szefie”. Niewiele się zastanawiając ruszyłem w dalsza drogę. Minąłem hotel Caffe’ Vecchio, w którym pierwotnie miałem nocować i pomknąłem dalej w kierunku Udine. Droga, jak już wspomniałem była świetnie oznakowana, więc nawet bez użycia mapy, nie było problemów gdzie na danym skrzyżowaniu skręcić, w którą stronę się udać. Sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach była wyłączona, więc mknąłem bez przeszkód. Jedyne co po jakimś czasie zaczęło mi doskwierać to fakt, że drogi ubywało jakby coraz wolniej i ciągle widziałem drogowskazy na Udine. Boże, myślałem, kiedy ja wreszcie minę to Udine, bo chciałem w końcu zobaczyć kolejne kierunki – Wenecja itp. Był to moment, w którym powoli zaczęło wychodzić moje ogólne zmęczenie oraz wychłodzenie – jednym słowem, miałem dość. Walczyłem jednak ze swoją słabością wszelkimi możliwymi sposobami; robiłem coraz częstsze postoje, mówiłem do siebie, robiłem przysiady i tym podobne, aby wydusić z organizmu siły, które odpędziły wyczerpanie i senność oraz rozgrzałyby mój trzęsący się z zimna jak galareta organizm. Pytacie może, po co ta bezsensowna walka. Odpowiadam – w niedzielę do południa musiałem się zobaczyć z osobą, która wyruszała w daleką podróż. Jeśli bym się spóźnił, cały mój wysiłek poszedłby na marne. Miałem naprawdę niewiele czasu i stąd to całe wariactwo. Była czwarta w nocy. Ruch uliczny zaczął się zwiększać, co było spowodowane powrotem młodzieży okolicznych nie tylko z okolicznych dyskotek, klubów i barów. Powoli do łask wracała sygnalizacja świetlna. Wtedy zrozumiałem, ze to już koniec mojej jazdy, że muszę się zatrzymać, jeśli w ogóle gdziekolwiek jeszcze chcę dojechać cały i zdrowy. Moja koncentracja była na poziomie zerowym, za to poziom ogólnego wyczerpania odwrotnie proporcjonalnie. Na szczęście znaleźć hotel we Włoszech, to żaden problem i zatrzymałem się w pierwszym napotkanym. Było przed piątą rano i musiałem chwilę odczekać zanim zaspany portier wpuścił mnie do środka. Na wstępie wytargowałem upust 5 euro (sam już nie pamiętam za co), dałem mu tylko paszport i powiedziałem dobranoc. Następnego dnia z ulotki hotelowej dowiedziałem się, że jestem w Treviso. Budzik ustawiłem na 7.45. Nie myłem się, położyłem się w ubraniu. Obudził mnie nie tyle dźwięk komórki, co zimno, które czułem najgłębszych pokładach moich kości, ale szybki, gorący prysznic załatwił sprawę. Na śniadanie byłem w stanie przełknąć jedynie kawę, a suto zastawiony stół, (jak na warunki włoskiego śniadania) był mi zupełnie obojętny. Chciałem jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę. Jak przyszło do płacenia, to się okazało, że właściciel hotelu, sam od siebie dał mi dodatkowy upust 5 euro, co wytłumaczył w następujący sposób: „Wiesz, jak zobaczyłem skąd ty przyjechałeś…” – a na pożegnanie jeszcze dodał: „ Jak będziesz kiedyś znowu w tych stronach, to wpadaj!” – teraz już wiedziałem na pewno, że jestem we Włoszech!

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Trzeba się było od razu zabrać do ostrej roboty: Była prawie dziewiąta, a ja miałem do przejechania ok. 200 km. Na początek postanowiłem kontynuować podróż „nieautostradami”, ale po godzinie przeciskania się przez korki, stojąc na kolejnym skrzyżowaniu ze światłami uznałem, że noc się już skończyła i że taka zabawa nie ma już dłużej sensu. Na jakieś 50 km przed Brescią wskoczyłem na autostradę i wycisnąłem z hexa wszystko co było do wyciśnięcia. Piaggio gnało jak szalone; droga była praktycznie płaska jak stół, a mimo to wskazówka wychylała się nieznacznie ponad 120 km/h, co do tej pory było praktycznie nieosiągalne. Nie wiem czemu tak się działo, czy to włoskie powietrze mu dobrze robiło, czy raczej bezwietrzna pogoda. Wyprzedzałem ile się dało i zawsze wtedy, kiedy było to tylko możliwe. Na tym odcinku autostrada ma 3 pasy, czyli pole do popisu jest. Najgorzej sytuacja miała się z wyprzedzaniem kolumny kamperów, których prędkość maksymalna oscylowała w granicach 120-125 km/h. Nijak nie mogłem ich wyprzedzić, bo było to ciut ponad możliwości hexagona. Mogłem jedynie trzymać się ich tyłów, ale nie było to bezpieczne, bowiem zawirowania powietrza wytwarzane przez te pojazdy wprawiały mój skuter, a mnie razem z nim, w dziwny taniec na drodze. W końcu udało się: moja przewaga polegała na tym, że ja jechałem sam, a oni w kolumnie, więc jak tylko zobaczyłem, że jedzie przed nimi jakiś większy maruder, to od razu wyskoczyłem na pas z lewej strony. 120 kilometrów zleciało bardzo szybko, normalna drogą musiałbym zapewne pokonać ten odcinek w czasie minimum dwukrotnie dłuższym (była to Niedziela Palmowa Włoszech do tego we Włoszech odbywały się wybory parlamentarne więc tłumy wychodzące z kościołów i udające się do głosowania skutecznie utrudniały ruch uliczny). W końcu ok. godz. 12.30 zjechałem z autostrady zjazdem Cologno, aby po chwili znaleźć się w Brugherio, w domu moich przyjaciół. Po przybyciu na miejsce licznik kilometrów wskazał 1320 kilometr.

O tym, co było dalej, napiszę w drugiej części relacji.
Pozdrawiam serdecznie
maciek_dm