Wypad w Alpy 2010

Edytor:EWAVE vel Żaba

Jakiś tydzień a może półtora tygodnia temu kolega Olek (RANSOM) przysłał SMS a czy by tak może nie przegonić maszyn w ramach pożegnania wakacji i nie nawinąć na koła trochę austriackiego i włoskiego asfaltu ? Jeżeli mam na to smaka to wyjazd w środę po robocie z wawki i powrót w niedziele w późnych godzinach nocnych .

 No jak miałbym nie mieć smaka, jak tu okazja taka …jak by to powiedział wieszcz. Spojrzałem głęboko małżonce w oczy i już wiedziałem, z tej strony nie ma oporów. Jeszcze tylko dogadanie się w pracy co do urlopu i prawa ręka sama zaczęła jakieś takie odwijające ruch trenować.

Udział wzięli

Olek (RANSOM) dosiadający Excitinga 500 i[…] Ja (EWAVE vel Żaba) na wiernym burgerze 650 k7 […](jak widać impreza kameralna ).

Założenia brzegowe

Ustalilim, że nie targamy sprzętu campingowego. Z jednej strony wyjazd raczej krótki więc nie chcieliśmy marnować czasu na bujanie się z namiotami i resztą, z drugiej strony w Alpach o tej porze roku może być już rześko, więc namiot mógł być lekko ryzykownym rozwiązaniem. Przyjęliśmy (tzn. Olek przygotował, a ja jakoś nie protestowałem) plan ramowy jechania, założenie było aby przez Austrię pokolebać się w okolice Marmolady we Włoszech . Planowana trasa zamykała się w jakichś 2700 km. Zakładamy prędkość przelotowa autostradami max. 120 km/h, a po górach jak Bóg i droga pozwoli.

Przygotowania

W ramach przygotowania się do wojaży zaordynowałem burgerowi nowe klocki z przodu (tylne dostał 1000 km wcześniej). Poważnie rozważałem zmianę opon, bo oryginalne Bridgestony miały już w okolicach 15 000 przelatane a w Alpach podobno jakoś tak się zużywają szybciej niż normalnie. Niestety nie byłem w stanie w kilka dni kupić nowych opon do burka. Ale co tam twardym trzeba być nie miętkim. Jadę na weteranach. Olek przeżywał co do swoich opon podobne dylematy i stanął przed podobnym problemem, i podobnie jak ja postanowił być twardym. Wrzuciłem do bagażników co nieco odzienia, flaszkę oleju dla burgera, kilkanaście batoników regeneracyjnych dla kierowników skutów, książkę do czytania w hotelach, jakieś kosmetyki coby nie cuchnąć za bardzo i tyle.

Środa 25 sierpnia 2010 godzina 16:30

Spotykamy się w Burger Kingu na wylocie z Wawki w stronę Janek (przy Szyszkowej) krótkie pogadanie przy kubku coli, odpalamy GPS i radośnie pokrzykując, że właśnie zaczynamy wakacje (chociaż jakieś takie krótkie) odpalamy sprzęty. Plan na dzisiaj dojechać przez Cieszyn do miasta Cadca na Słowacji gdzie mamy zaprzyjaźniony motel DUO . Trasa typowo przelotowa sama w sobie bez atrakcji. W okolicach Tomaszowa 100 m przed nami z trawy na poboczu wypada mały psiak i trafia prosto pod Volvo. Na szczęście nie pod nas, mogło by skończyć się glebą na starcie zabawy. Mała przerwa na wysokości Piotrkowa i gonimy do Częstochowy. Na wlocie w Mcdonaldzie mała sjesta, Olek zakłada bieliznę termiczną (zawsze był zmarzlakiem), ruszamy. I tu masakra. Korek gigant przez całą Częstochowę. Jakiś kurna zlot gwiaździsty autokarów czy jak ?? Normalnie koszmar, a jak udało się wymanewrować autokary to jakieś osły w osobowych 400 ewidentnie złośliwe zaczęły zajeżdżać drogę. Zwłaszcza pozdrawiam kierowcę błękitnego malucha, miał chłop szczęście bo zajeżony tym co wyrabiał, chciałem zleźć z siodła i przewrócić mu ten wynalazek włoskiej myśli technicznej. Po jakichś 40 minutach wreszcie wypadamy z Częstochowy i tniemy w stronę Cieszyna w międzyczasie zrobiło się ciemno i chłodnawo, na szczęście nie pada. Za Katowicami (okolice 22:30) zastanawiamy się czy pchać się dalej na Słowacje czy jednak nie zaczynać szukać noclegu szybciej. Baliśmy się że w motelu na Słowacji mogą odprawić nas z kwitkiem ze względu na późną porę. Dzwonimy do motelu gdzie zapewniają nas że nie ma stresu i możemy przyjechać o dowolnej porze. Jedziemy wiec dalej, mijamy Cieszyn i w Czechach kierujemy się na Słowację (kierunek Żlina). Droga na Słowacji prowadzi jakimiś objazdami, wąsko kręto ciemno na szczęście mały ruch. Godzina 0:30 dobijamy do motelu. Sympatyczna dziewczyna z obsługi pozwala nam wstawić skuty do garażu gdzie obsługa parkuje swojego dostawczaka. Miejsca jak na lekarstwo, ale udaje się jakoś wcisnąć sprzęty. Pokój niewielki ale czysty i przytulny, zresztą mamy już głęboko w nosie takie drobiazgi jak wielkość pokoju. Szybki prysznic i lulu. Mamy za sobą jakieś 450 km. Budziki nastawione na 8 rano.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Czwartek

Budzi nas natarczywy dzwonek. Szybki look na zegarek nosz kufa dopiero siódma co za czort. Dzwonek nie odpuszcza, okazuje się że dzwoni dziewczyna z recepcji i grzecznie prosi o wyprowadzenie sprzętów bo nie mogą wyjechać dostawczakiem. Się mówi trudno małe uzupełnienie garderoby coby naszymi niezaprzeczalnymi wdziękami obsłudze w głowach nie zawrócić i złazimy na dół, wygrużamy skuty pod gołe niebo. Olek postanawia wleźć pod prysznic ja natomiast postanawiam trzymać się planu i do ósmej powylegiwać się w wyrku. Parę minut po ósmej śniadanko i koło 9 w trasę. Gonimy słowacką autostradą do Bratysławy, dalej w stronę Wiednia. Przekraczamy granicę z Austrią, stajemy kupić winiety. Temperatura oscyluje w okolicy 35 stopni. Wypinamy co się daje z kurtek. Olek z obłędem w oczach sięga po scyzoryk i chce przerobić swoje moto spodnie na moto szorty wink.gif . W ostatniej chwili zapobiegam temu ryzykując utratę palców wink.gif . Ruszamy dalej, przed Wiener Neustadt stajemy na małego sznycla; po powrocie termometr burgera pokazuje 40,5 stopnia. Naprawdę mamy wakacje. Tak naprawdę dopiero teraz zaczyna się fun. Na wysokości Wollersdorf spadamy z autostrady na drogę nr 21. Miód Malina się zaczyna. Gładki asfalt, winkiel przechodzi w winkiel, praktycznie brak prostych odcinków. 90% pojazdów to 200, wszyscy uprzejmie się pozdrawiają. Nie ważne kto na czym śmiga, super wrażenie. Dosiadający GoldWinga kolo ostrzega nas przed tyrolskimi miskami z suszareczką tak więc omija nas spotkanie z wymiarem sprawiedliwości znad Dunaju. Winklując w najlepsze mijamy Permitz, Rohr im Gebirge i dalej w stronę Admont gdzie zaplanowaliśmy drugi nocleg. 6 km za Rohr trafiamy na knajpę na parkingu, której stoi z 50 motocykli. Oczywiście nie możemy odmówić sobie wypicia szklaneczki AlmDudlera w tak zacnym gronie. Sprzęty przeróżne, od Goldwingów przez Harleye do całego wachlarza turystyków i enduraków japońskiej i europejskiej produkcji. W pewnej chwili podjeżdżają trzy Goldwingi; na pierwszym gostek w kasku pokrytym futrem ciągnący jako przyczepę wannę z prysznicem. Wanna ma światła i rejestrację, całość budzi ogólna radość i śmiech. Atmosfera cudna aż się nie chce dupska ruszyć. Ale cóż zew drogi wzywa, jedziemy. Przepiękne widoki wymuszają jeszcze kilka krótkich postojów na zrobienie fotek. W jednej z wiosek na poboczu stoi helikopter w jakimś dziwnym malowaniu. Zatrzymujemy się coby oblookac to cudo. Wymieniamy fachowe spostrzeżenia, że to pewnie ratowniczy, górskie pogotowie i takie tam mądrości. Po podejściu bliżej okazuje się że zamiast noszy i wyposażenia medycznego na pokładzie jest kilkanaście beczek z piwem i jakieś zaopatrzenie, wiec jednak artykuły ratujące życie, czyli prawie ratowniczy, mieliśmy więc racje w swoich domysłach. Drogą prowadzącą przez park narodowy Gesause docieramy prawie do Admont. Jakieś 10 km wcześniej znajdujemy samotnie stojący Gasthaus Bachbrucke, który wabi nas informacjami o parkingu dla motocykli i o przyjaznym traktowaniu ich operatorów. Parking niestety pod gołym niebem ale pogoda niezła więc zostajemy. Okazuje się że tylko ja wziąłem pokrowiec na skuta. I tu zadziałał nasza wrodzona inteligencja i talent. Jednym pokrowcem dało się obgonić dwa skuty. Wprawdzie trzeba je było postawić na styk ale efekt przerósł nasze oczekiwania. Mamy w plecach jakieś 550 km z czego prawie połowa po Alpach. Szybka kolacyjka złożona z zupy czosnkowej i jakichś miejscowych mięsiw. Sen przychodzi sprawnie i bez ceregieli.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Piątek

Tego dnia planujemy przebić się przez Alpy i dotrzeć w okolice Marmolady w Dolomitach. Nastoje dopisują wola walki na miejscu. Trasa planowana na prawie 500 km całkowicie po górach. Po śniadanku odpalamy rumaki. Pogoda niezła trochę słońca trochę chmur. Nie za gorąco nie za zimno. Sprawdzenie sprzętów, olej ,opony o’k. Ruszamy do Admont gdzie stajemy napoić pojazdy. Tu małe zdziwko na stacji stoją specjalne dystrybutory dla dwutaktów z różnymi mieszankami paliwo – olej. I nikomu to nie wadzi. Z Admont kierujemy się w strone jeziora Halstatter See. Droga tradycyjnie przepiękna i milusia do jazdy. Objeżdżamy jezioro od południa i w miejscowości Hallstatt wjeżdżamy do tunelu w połowie którego jest parking z przepięknym widokiem na jezioro i okolice. Przez chwile sycimy oczy i karmimy ducha. Dalej na zachód przez przełęcz Gaschutt w kierunku Bischofshofen. Niestety pogoda zaczyna być coraz gorsza, kilka razy zaliczamy małe moczenie ale póki co nic poważnego, Az do teraz. Trafiamy w ulewę jak to w górach mocną intensywna i diabli wiedza kiedy mającą się skończyć. Pod jakimś daszkiem zakładamy kondony pdeszcz. Niestety musimy zwolnić i wzmóc czujność. Włochy oddalają się czasowo. Po godzinie jazdy w deszczu stajemy na jakieś małe co nie co. Knajpa **** wypas i szyk. Ale jakoś nikomu mnie przeszkadzamy w mokrych i cieknących ciuchach, cóż knajpa jest „Bikers Friendly” i tak faktycznie jest. Mam nadzieje, ze w trakcie naszego lunchowania deszcz pójdzie sobie gdzieś w diabły. Niestety nie poszedł, co więcej przyprowadził kumpli wiec teraz leje jeszcze intensywniej. Odwlekamy jak możemy wyjście z ciepłej i suchej knajpy ale moment ten w końcu nadchodzi. W strugach wody jedziemy dalej w kierunku Zell am See. W Zell zaliczamy ciekawe zjawisko w tunelu, momentalne zaparowanie wszystkich szyb (kask, lusterka, szyba, zegary) Wrażenie średnio ciekawe gdy przy 70 km/h traci się kompletnie wizję w ułamku sekundy. Tak szybko jeszcze nie otwierałem szyby w kasku jak żyję. Przed nami najciekawszy punkt podróży przełęcz Grossglockner, gdzie wjazd kosztuje dla moto 18 eur, katamaran 28. Wjeżdżamy wciąż w strugach deszczu. Po kilkunastu serpentynach wypadamy ponad chmury. Banany na naszych ryjkach rosną w oczach. Widoki nie do opisania podkręcone dodatkowo przez grę słońca, chmur, szum spadających z okolicznych lodowców wodospadów i świst świstaków , które na tę okazję przestały na moment zawijać sreberka . Docieramy na szczyt przełęczy i decydujemy się odbić jeszcze wyżej na szczyt Edelweisspitze Coś o edelweisspitze. Na wysokości 2571 npm jest mały raj dla motocykli. Schronisko z darmowymi parkingami NUR FUR MOTOCYKLE. Dla gości darmowy garaż dla moto. W budynku na szczycie małe muzeum motocyklowe związane z drogą Grossgluckner, na każdym płaskim elemencie masa naklejek klubów motocyklowych z całego świata. Widok dookoła wręcz nie do streszczenia. Niestety dopada nas rzeczywistość. Olek dostaje info od lepszej połowy że ich młody niezdrów jakiś i wylądowali w szpitalu. Olek wprawdzie gra twardziela i wygłasza tezy że to wszystko nadgorliwość lekarzy z Medicoveru ale widać że humor mu się zważył. Włochy i tak już nieosiągalne, kiedy zjeżdżamy z przełęczy w stronę Winklern słońce chowa się już za góry. Deszcz i czas spędzony na szczycie Edelweiss robią swoje. Nie jesteśmy także pewni czy nie będziemy musieli wracać na łeb na szyję ze względu na młodego Olka. Temperatura powoli spada w dół. Wprawdzie deszcz już nie wrócił ale 8 gradusów to wiele nie jest zwłaszcza że mamy jednak po całym dniu wilgotne ciuchy. W Winklern bierzemy pierwszy przy drodze Hotel, ale za to z praktycznie własnym garażem dla sprzętów. Olek odpływa w wir wiadomości do i od żony ja powoli uderzam w kimono. To był super dzień pomimo deszczu. Zrobiliśmy wprawdzie niewiele, bo około 300 km ale widokami i wrażeniami można by obdzielić kilka wypraw.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Sobota

Niestety informacje od żony Olka doprowadzają nas do decyzji o zmianie planów. Odpuszczamy przewidziane na dzisiaj kręcenie się po Alpach. Ustalamy że dajemy do domu najkrótszą trasą. Wbiłem koordynaty do Automapy. Ku naszemu zaskoczeniu trasa „optymalna” prowadziła nie tylko autostradami ale prawie 200 km górami przez przepiękne tereny doliny rzeki Mur. W mieście Judenburg wpadliśmy na drogę S18 a ta doprowadziła nas do autostrady na Wiedeń. Żeby nie wracać tą samą drogą postanawiamy jechać przez Czechy, tak więc z Wiednia na Brno (przed Brnem dopada nas zmrok) a dalej Prostejow. Koło Olomouca zaczynamy się zastanawiać nad jakimś noclegiem. Podjeżdżamy do Motelu, którego neon kusi z daleka. I tu uwaga ……….. czeski motel przy autostradzie zamykają o 20:00 . Powaga. A była 20:21. Zakryto na zimu . Turlamy się dalej, mamy nawet cichą nadzieję że damy radę doskoczyć do domu bez spania. Niestety przed Iczynem zaczyna lać. Jest ciemno zimno, leje a na drodze roboty drogowe. W dupie jesteśmy i gówno widać. Łapiemy reklamy hotelu Zameczek w Starym Iczynie. Hotel działa na szczęście za to cena jaka nam siekli lekko powala – 70 eur na twarz . Chwila namysłu, ale myśl o jechaniu w zimnej mokrej ciemności po niepewnej drodze zwycięża nad skąpstwem i decydujemy się zostać. Wstawiamy skuty na strzeżony wewnętrzny parking, powtarzamy manewr z jednym pokrowcem na dwa sprzęty. Pytam z nadzieją w recepcji, czy mają może saunę. Niestety mieli, ale zamknęli bo nie było chętnych. Trudno Gorący prysznic musi wystarczyć. Na szczęście pokoje są naprawdę ładne i wygodne. Nasz dzisiejszy wynik to 700 km. Próbuję oglądać Parszywą Dwunastkę po niemiecku , ale zmęczenie zwycięża.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Niedziela

Dzień powrotu. Przed 9 jesteśmy w ruchu i pędzimy w stronę Cieszyna. Powrót po Katowickiej nie przysparza spektakularnych doznań. Kilka razy łapiemy łapią nas zlewy, za Częstochowa nawet całkiem spora trwająca prawie 50 km. Walka z koleinami i kierownikami 400 którzy hamują na każdy ślad fotoradaru do 50 km/h nawet jeżeli ograniczenie jest do 70. Nareszcie czujemy się jak w domu. Jakieś 100 km od granicy na krótkim postoju zauważam że klapka zakrywająca wlew paliwa w moim burgerze jakoś tak krzywo dolega. Okazało się że najprawdopodobniej plastykowe mocowania nie wytrzymały wertepów ( w Czechach 50 km od Brna autostrada zbudowana z nawierzchnią betonowa przypomina teren do testowania czołgów i zdrowo nas wytrzęsło mad.gif ) i się urwały. Jest to na szczęście jedyna strata jaką mieliśmy w ciągu całej drogi. Za Nadarzynem rozstajemy się z Olkiem. On skręca w stronę Magdalenki, ja dalej przez Warszawę do domu do Sulejówka. W objęcia stęsknionej lepszej połowy wpadam o 17:00. Licznik dzienny zatrzymał się na jakichś 450 km.

Podsumowanie
Przegoniliśmy 2450 km
Średnie spalanie z wyjazdu mojego skuta to leciutko poniżej 5 l/100km
Ceny hoteli za noc ze śniadaniem
Motel na Słowacji 20 eur na twarz
Gasthaus Bachbrucke 29,5 eur na twarz
Hotel (4 *) w Winklern 40 eur na twarz
Hotel Zameczek 70 eur na twarz.
Najwyższe ceny benzyny mieliśmy na Słowacji za litr 100 oktanowej 1,47 eur; w Austrii w granicach 1,25 – 1,35 euro za litr.
Obiad w przyzwoitej restauracji w Austrii min 15 euro.

TXT i foto : EWAVE