Edytor:Żaba
Wyruszyliśmy w środę ok. godziny 9.30 spod centrum handlowego w Jankach. Skutery solidnie obładowane, ponieważ planowaliśmy noclegi na campingach. Namiot, śpiwory, karimaty…wszystko trzeba było jakoś poupychać. Najprostsze rozwiązanie wybrał Mariusz – na siedzenie pasażera przypiął po prostu całą torbę podróżną. Dzięki temu miał doskonałe oparcie, a Majesty wyglądała jak objuczony osiołek. Mój Helix wyglądał nieco skromniej, gdyż za plecami miałem tylko namiot i karimatę.
Pierwszy odcinek (Warszawa – Piotrków Trybunalski) był nieciekawy i monotonny. Jazda trasą katowicką nie należy do przyjemności – koleiny, tiry, szeroko i nudno, żadnych atrakcji. Jedyne, co zaobserwowaliśmy, to policyjny fotoradar, który namierzył niewinnego motocyklistę na chopperze. Nas na szczęście nikt nie filmował… . Na trasie do Wrocławia było już ciekawiej. Droga jednopasmowa, wyprzedzanie, zakręty. Wreszcie coś się działo. Niestety, pogoda zaczynała się psuć. Na niebie pojawiały się coraz ciemniejsze chmury i wiedzieliśmy, że prędzej czy później, coś z tych chmur na nas kapnie. Ponieważ nigdy nie byliśmy we Wrocławiu, postanowiliśmy zahaczyć o Stare Miasto. Na prawdę jest co podziwiać. Trochę zaskoczyły nas korki a także niekonwencjonalne zachowania katamaranów w stosunku do motocykli. Niewiele brakowało, a awaryjne hamowanie na mokrych pasach skończyło by się centralną glebą… . Na starówce obowiązkowa fotka i dalej w drogę! Od Wrocławia prowadziły nas regularne mżawki, przechodzące w mocniejszy deszcz. Bawiliśmy się w kotka i myszkę – zdjąć ubrania przeciwdeszczowe czy założyć? Na wysokości Kłodzka lunęło już na całego i po górskich drogach jechaliśmy w strugach deszczu. Przed granicą wypogodziło się i mogliśmy cieszyć się jazdą po fantastycznych ( i suchych) zakrętach! Ostatnie tankowanie po polskiej stronie, wizyta w kantorze, i wjechaliśmy do Czech. Na początku Mariusz nie mógł opanować śmiechu i rozbawiony czytał wszystkie przydrożne tablice i napisy. Ciemne chmury ganiały po niebie, jednak nas dosięgały tylko umiarkowane mżawki. Czeskie drogi są o klasę lepsze niż polskie i jazda była na prawdę przyjemna, mimo mokrej nawierzchni. Bez specjalnego pośpiechu, około 20-stej dojechaliśmy do przedmieść Pragi. Stwierdziliśmy, że „zaszalejemy” i przenocujemy w pensjonacie. Odwiedziliśmy kilka takich przybytków, zanim znaleźliśmy coś za rozsądną cenę. Nocowaliśmy w miejscowości Cerna Hora, w bardzo miłym pensjonacie, ze świetnym jedzeniem, znakomitym piwem i uroczą dziewoją za barem.
W czwartek rano ruszyliśmy do Pragi. W miarę szybko zlokalizowaliśmy stare miasto (poruszaliśmy się bez mapy miasta) i udaliśmy się na długi spacer. Po Pradze jeździ sporo skuterów, a najwięcej motorowerów wszelakiej maści. Na biegu zjedliśmy jakieś śniadanie i dalej podziwialiśmy uroki tego miasta. Mając do dyspozycji skuter, można zobaczyć o wiele więcej i w szybszym tempie niż tradycyjny turysta. „Zaliczyliśmy” Most Karola, rynek i ratusz, prawie całą starówkę i Hradczany. Znaleźliśmy też chwilkę na kawiarenkę internetową i pozdrowienia na forum! Koło 15-stej ruszyliśmy w kierunku Wiednia. Kawałek jechaliśmy autostradą i była możliwość sprawdzenia prędkości maksymalnych naszych skuterów. Mariusz był z wyniku bardzo zadowolony…jednak na najbliższej stacji benzynowej nie wytrzymał i wykonał ekspresowe mycie skutera – „Ja na brudnym jechać nie mogę!” . Pogoda w miarę się ustabilizowała i do granicy czesko – austriackiej dojechaliśmy w „stanie suchym”. Obowiązkowe tankowanie i wjechaliśmy do Unii Europejskiej! Nie obyło się bez wizyty i fotki przed sklepem wolnocłowym. Droga do Wiednia była rewelacyjna – równa jak stół i świetnie wyprofilowana! Jechaliśmy tempem „polskim”, a nie austriackim, jednak ja nie byłem do końca szczęśliwy, bo czułem, że Helix jedzie jakby troszkę inaczej niż powinien. Wieczorem byliśmy w Wiedniu. Sporo czasu zajęło nam znalezienie EuroVespy – organizatorzy nie postarali się z oznakowaniem. Coraz liczniejsze grupy jeźdźców na Vespach szukających tego samego, w końcu zaprowadziły nas na miejsce. Gdy stanęliśmy, zaniepokoił mnie dziwny zapach zagrzanego sprzęgła… . Ponad godzinę miotaliśmy się w organizacyjnym bałaganie, zanim udało nam się dojść do porozumienia z miłym Austriakiem. Bardzo się ucieszył, że przyjechaliśmy z Polski, oczywiście będziemy mogli zanocować na kampingu i zażądał od nas… 99 Euro za dwie noce! Okazało się, że cena noclegu na terenie zlotu obejmuje wpisowe oraz wszystkie atrakcje. Postanowiliśmy poszukać czegoś tańszego. Było koło 23-ciej, nadal nie mieliśmy noclegu i najgorsze – okazało się, że mój Helix nie pojedzie dalej. Coś zaczęło blokować tylne koło, a przy ruszaniu wydawało przeraźliwy odgłos. Nie tracąc wiary we własne siły, wymyśliliśmy plan awaryjny: Mariusz pojechał szukać kampingu, a ja zostałem przy skuterze, próbując ustalić przyczynę awarii. Niestety nic się nie dało zrobić (padło sprzęgło albo łożysko na osi) i musieliśmy zostawić skuter na parkingu. Obładowani jak ciężarówka, pojechaliśmy we dwójkę na kamping. Rozstawiłem namiot po omacku i poszliśmy spać. Okazało się, że kamping został opanowany również przez Vespiarzy, którym nie uśmiechało się płacić wpisowego na zlocie.
W piątek rano wróciliśmy do Helixa i zaczęła się organizacja pomocy w ramach Assistance. Mariusz był w świetnym nastroju – po drodze zaliczyliśmy myjnię ciśnieniową i Majesty pięknie połyskiwała w porannych promieniach słońca. Czekając na lawetę, poszliśmy obejrzeć zlot. To najlepsza impreza na jakiej mieliśmy okazję być! Ilość i różnorodność skuterów, pomysłowość i oryginalność właścicieli i ogólny klimat zlotu wywarły na nas ogromne wrażenie! Trudno opisywać wszystkie Vespy, bo każda była inna i niepowtarzalna. Zjechały się skutery z Austrii, Niemiec, Włoch, Francji, Belgii, Holandii, Grecji, Chorwacji a nawet z Anglii i Szwecji! Oprócz Vesp pojawiło się sporo Hexagonów i X9 w rozmaitych wersjach i wydaniach. Były też Lambretty, Zipy i Sfery. Jedyne skutery nie spod znaku Piaggio to dwa MBK Skyliner (Majesty 125). Mariusz budził ogólne zainteresowanie, paradując w koszulce z dużym napisem „Yamaha”… . Przyjechała laweta i okazało się, że w pobliżu znajduje się wielki serwis m.in. Hondy. Pomyśleliśmy sobie: „ Jest dobrze – serwis blisko, niemiecka dokładność i pracowitość, pewnie zrobią na poczekaniu”. Nic bardziej mylnego. W serwisie dowiedzieliśmy się, że zaczyna się długi weekend, poza tym natłok klientów, terminy… . Najwcześniej będą mogli coś zrobić w przyszłym tygodniu a najpewniej za dwa tygodnie!! Nic nie pomogły moje zaklęcia i prośby, ani naciski ze strony zakładu ubezpieczeń. Musiałem podjąć drastyczną decyzję – zostawiam skuter w serwisie i wracam do kraju. Z bólem serca zostawiliśmy Helixa i piątkowe popołudnie spędziliśmy na zwiedzaniu sklepów Heine – Gericke i Louis’a. Udało nam się kupić świetne torby motocyklowe po bardzo atrakcyjnych cenach i kilka innych drobiazgów.
W sobotę rano Mariusz zapakował się i wyruszył w samotną drogę powrotną. Ustaliliśmy mu najszybszą trasę, ponieważ zamierzał pokonać odcinek Wiedeń – Warszawa na raz. Ja zwinąłem namiot i z tobołkami w ręku, w motocyklowej kurtce wyszedłem z kampingu na piechotę. Wzbudziłem spore zainteresowanie. Taksówką dojechałem na lotnisko. To co tam przeszedłem – przemilczę, bo to temat na oddzielny artykuł, nie bardzo związany ze skuterami. Cudem załapałem się na samolot po całym dniu spędzonym na lotnisku. Mariusz wyruszył z Wiednia o 11 a o 20.30 był w Jankach. Sam nie wiem jak mu się ta sztuka udała. Po drodze miał huragany, ulewy i temperatury rzędu 13 stopni. Hardcore na całego. Jednak zarówno Mariusz jak i ja szczęśliwie wróciliśmy do domu. Nie udały się plany z podróżą do Budapesztu, ale nie żałujemy tej wyprawy. Była to przygoda jakich mało. Zapamiętamy ją na długo.
Czekam na informacje, co z moim Helixem. Mam nadzieję, ze będzie dobrze.
Warszawa Czerwiec 2003
Text: Żaba
Foto: MariuszBurgi