Relacja ze Zlotu Skuterowego Charbrowo 2011

Edytor:Żaba

Pierwszy raz o zlocie w Lęborku anno domini 2011 dowiedziałem się na wiosennym motobazarze. Od razu uśmiechnąłem się na myśl, że ta kultowa impreza została reaktywowana. Wszak to początki zlotów skuterowych w ogóle, jeśli nie liczyć pierwszego zlotu w Chmielnie w 2001 r. I ile wspomnień się z nią wiąże: podróże na 50-tkach przez pół Polski, zerwane paski napędowe, urwane wariatory, noclegi w domkach kempingowych klasy ekonomicznej…

Wiedziałem, że na tej imprezie chcę być, nie tylko po to, żeby spotkać znajomych i dobrze się bawić, ale również po to, aby pomóc w przywróceniu jej do corocznego kalendarza zlotów. Oprócz niepowtarzalnego klimatu i atrakcji Lębork ma jeszcze jedną wielką zaletę – lokalizację. W drodze na zlot zaliczamy świetną trasę, a na miejscu, oprócz atrakcji zlotowych, do wyboru mamy: morze i plaża, Kaszuby, Trójmiasto, Słowiński Park Narodowy i ruchome wydmy, czy w końcu sławna road to Hel. Nudzić się nie sposób.

Dodatkowy dzień czy dwa wolnego dają możliwość spędzenia miniwakacji nad morzem połączonych ze zlotem skuterowym. Tym bardziej, że z racji długiego weekendu w tym roku było to zlot 3-dniowy.

Dzień 0 – czwartek

Właśnie po to, aby poleżeć na plaży i skorzystać trochę ze słońca, którego tego lata mieliśmy jak na lekarstwo, postanowiliśmy wyruszyć do Lęborka dzień wcześniej. O 9 rano pod McDonaldem na wylocie z Wawy miał stawić się: Żaba i MariuszBurgi, obaj na Silverach 400. Mariusz owszem, przyjechał na czas, ale na Xcitingu 500 R w wersji turystycznej „romania”. Wersja ta wyróżnia się pakunkiem w niebieskim worku na śmieci przytroczonym do kanapy. Aha, w zestawie jest również przytroczona butelka Hoop Coli.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Ruszyliśmy z nadzieją na w miarę normalne warunki, chociaż nawet najbardziej optymistyczne prognozy zakładały nieustające opady. Sucho było mniej więcej do Golubia-Dobrzynia. Dalej ktoś na górze przechylił wielką konewkę, włączył wentylator i dodatkowo nie zamknął lodówki. Odziani w we wszystko co się nadawało, zaliczyliśmy 300 km trasy w różnych odmianach zjawiska atmosferycznego zwanego deszczem.

Ok. 15, nasiąknięci jak gąbki, dotarliśmy do Sasina. W restauracji „U Ewy” mieliśmy spotkać się z dr.bigiem. Gdy już nacieszyliśmy się faktem, że w końcu nie leje nam się na głowy, zasiedliśmy do zasłużonego obiadu. Obiad zniknął, deser też, a skarbnika klubu Morphousa nadal nie było. W końcu, po długim oczekiwaniu, wszedł przybysz w kombinezonie BMW, z którego woda wylewała się szklankami. Dość powiedzieć, że po naszej wizycie została spora kałuża pod stolikiem, z czego, jak łatwo się domyślić, obsługa nie była zbytnio zadowolona. Znaleźliśmy nocleg w rozrywkowym, rodzinnym pensjonacie. Wieczór minął na grze w bilard i rozważaniach o ułomności prognoz pogody.

Dzień 1 – piątek

Ranek był mokry, ale przynajmniej nie padało. Ba, nawet pojawiły się przebłyski słońca, gdy pakowaliśmy skutery. Pierwszym punktem dnia było znalezienie śniadania. Po przejechaniu kilkuset metrów znaleźliśmy jadłodajnię, w której miłe panie kucharki ugościły nas śniadaniem drwala. Główną pozycją menu była waza jajecznicy z boczkiem, w proporcjach 50/50. Po pierwszych kęsach okazało się, że za oknem ktoś włączył prysznic. Z przerwami lało 2 godziny, więc śniadanie nieco się przeciągnęło.

Przy kolejnym przebłysku słońca wskoczyliśmy na mokre skutery i pomknęliśmy do latarni Stilo. Gdy dojechaliśmy, oczywiście lunęło i kolejne pół godziny spędziliśmy pod parasolem. Opad zelżał i powlekliśmy się pod górę, aby obejrzeć latarnię. Na górze już lało regularnie, więc na górę latarni wdrapałem się tylko ja. Mariusz został na dole, a dr.big na parkingu. Widok roztaczał się przepiękny, tyle że na kilkaset metrów, a głównym elementem krajobrazu były deszczowe chmury.

Wróciliśmy na parking, gdzie okazało się, że pewien nadgorliwy leśnik chciał ukarać występnych kierowców skuterów za parkowanie na terenie lasu. Na szczęście dr.big zasłonił sprzęty własną piersią i przyjął pouczenie na klatę. 2 ulewy i 3 mżawki dalej byliśmy już w drodze do Charbrowa. Niestety w fontannach wody przestawiły nam się kierunki i wylądowaliśmy w Lęborku. Ale nie ma tego złego – w Lęborku spotkaliśmy Przema, który śmignął w pojedynkę na motocyklu. Przez kilka minut nawet zaświeciło słońce i mogliśmy podziwiać to rzadkie zjawisko. Kombinezon Biga znów zostawił po sobie kałużę, tym razem na deptaku w Lęborku.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

We czwórkę dotarliśmy na teren zlotu, do pałacu w Charbrowie. Po powitaniach z Marcinem organizatorem i starannej rejestracji zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy pierwsi. Z pałacu wyłonił się Mario popijający kawkę. Okazało się, że dojechał zupełnie na sucho. Cuda? Wnętrza pałacu w Charbrowie prezentowały się naprawdę bardzo korzystnie i przerosły nasze oczekiwania, zwłaszcza gdy sięgnęliśmy pamięcią do pierwszych „Lęborków” i domków letniskowych z tektury. Po dłuższym zamieszaniu lokalowo-pokojowym mogliśmy w końcu wyładować bagaże i zdjąć mokre ciuchy. Powoli zaczęli zjeżdżać kolejni uczestnicy zlotu. Dawno nie widziani znajomi i nowe twarze. Reszta popołudnia i wieczoru minęła na konsumpcji jadła i napojów oraz integracji w podgrupach mniejszych i większych.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Dzień 2 – sobota

Główną atrakcją tego dnia miał być rajd terenowy na orientację – nieodzowny element lęborskich zlotów, tworzący jego niepowtarzalny klimat. W zasadzie od śniadania widać było pieczołowite przygotowania, zarówno organizatorów, jak i uczestników. Oczywiście tych, którzy wstali. Grupa alternatywna zrezygnowała z rajdu i pomknęła na Hel, aby sprawdzić, gdzie faktycznie się zaczyna ten Bałtyk.

Ok. 11.00, po drobiazgowej kontroli stanu technicznego skuterów, ruszyliśmy na trasę rajdu. Początkowo, pomimo odcinków nieutwardzonych i szutrowych, szło całkiem dobrze. Jednak przed pierwszym PKP (punkt kontroli przejazdu, nie mylić z komunikacją szynową) okazało się, że odległość wg mapy nie do końca zgadzała się ze wskazaniami drogomierza. W efekcie kilka ekip pokręciło się w kółko, ku uciesze miejscowej ludności. Pomyłka została szybko rozpracowana i dotarliśmy na pierwszy punkt.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Czekała nas bardzo ciekawa konkurencja na terenie starego lotniska, a mianowicie próba prędkości maksymalnej na wyznaczonym odcinku. Pomiar był realizowany za pomocą policyjnego radaru obsługiwanego przez zaprzyjaźnionego funkcjonariusza-motocyklistę. Rozbieżność wyników była dość spora, a uciechy co niemiara. Wygrał chyba Przemo (156 km/h), ale z racji biegowej padaki o nazwie GSR 600, nie mógł być sklasyfikowany.

Kolejne fragmenty trasy pokonywaliśmy bez problemu i dojechaliśmy na kolejny punkt – próbę organoleptyczną. W tej konkurencji chodzi o rozpoznanie płynów motoryzacyjnych ukrytych w pojemnikach – można wąchać, zaglądać, wdychać, a nawet smakować, jeśli ktoś chce. Organizatorzy zastawili niezłą zasadzkę i trudno było uniknąć pomyłki.

W drodze na kolejny PKP największym wyzwaniem był zjazd po kocich łbach i piachu. Na szczęście udało się pokonać tę przeszkodę bez nerwowych sytuacji. Na punkcie czekała nas próba ważna i bardzo pożyteczna, czyli zajęcia z reanimacji, zwane przez niektórych dmuchaniem kukły. Była to dobra okazja do odświeżenia i zaktualizowania wiedzy z zakresu pierwszej pomocy. Zapał uczestników w obcowaniu fizycznym z manekinem był naprawdę godny podziwu! Dalej nastąpiło to, co nieuniknione na tym wyjeździe – przelotnie lunęło. Mimo to na następnym punkcie zameldowaliśmy się w niezmiennie dobrym nastroju. Test z przepisów ruchu drogowego okazał się sporym zaskoczeniem dla niektórych, ale nie będziemy ujawniać szczegółów udzielonych odpowiedzi. W drodze na kolejny PKP, połączony z obiadem, wjechaliśmy w przejściowy opad, który z czasem przeszedł w opad stały.

Na terenie stanicy agroturystycznej w Łebieniu zostaliśmy uraczeni śledziem, pieczonym ziemniakiem oraz oczywiście kiełbasą z ogniska. Nie zabrakło także skocznej muzyczki. Czekała na nas następna konkurencja – slalom. Ale w miarę, jak zjeżdżali się kolejni uczestnicy, opad nasilał się i coraz więcej było głosów, aby rajd zakończyć. Tym bardziej, że pobliski Łebień został zalany na kilkadziesiąt centymetrów. Po dłuższym wyczekiwaniu i szabrownictwie odzieży przeciwdeszczowej zapadła decyzja, że rajd kończymy. Zwartą grupą wróciliśmy do Charbrowa, gdzie oczywiście przejaśniło się i znowu podziwialiśmy dawno nie widziane słońce.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Razem z Przemem wybraliśmy się na szybką przejażdżkę do Łeby, gdzie odbywał się zlot motocyklowy. Gdy wróciliśmy integracji trwała już w najlepsze. Wieczorem pojawili się także zapowiadani muzykanci, czyli lokalny zespół rockowy w młodzieżowym składzie (nazwy niestety nie pomnę, o ile była w ogóle). Trzeba przyznać, że po krótkiej rozgrzewce chłopcy zaczęli przygrywać niezgorzej i zaprezentowali ciekawy repertuar klasyki rocka. Nawet autorska interpretacja U2 nie zabrzmiała źle. Integracja trwała w najlepsze, a odgłosy karaoke były słyszalne do późnej nocy, albo jak kto woli – wczesnego rana.

Dzień 3 – niedziela

No cóż, kto wstał, ten wstał, co tu dużo pisać. Na 10.00 organizatorzy zaplanowali start parady do Łeby. Opóźniło się o godzinkę, więc nocni maruderzy zdążyli się pozbierać. Ruszyliśmy w eskorcie Policji, ale niestety prędkość kolumny nie została dostosowana do jedynego (sic!) zlotowicza na 50-tce i kolega na Kymco ZX został w tyle. A należy mu się uznanie, bo przyjechał aż z Warszawy.

Paradą dojechaliśmy do Parku Dinozaurów w Łebie, gdzie zabawiliśmy dobre 3 godziny, albo i więcej. Samo miejsce, no cóż, w mojej opinii dość „oryginalne”, połączenie plastikowych gadów, Indian, Flinstonów, chat krytych strzechą, zwierzyńca i czego jeszcze dusza zapragnie robi wrażenie… Ale podobno dla rodzin z dziećmi to jest super atrakcja, więc nie ma co się czepiać. Tym bardziej, że dorośli też bawili się wyśmienicie, a niektórzy uczestnicy zlotu wręcz koncertowo.

Trochę czasu wytraciliśmy czekając na drugą paradę, która w końcu doszła do skutku, ale nieco się rozsypała. Tak, czy inaczej dotarliśmy do mariny w Łebie. Tam czekały 2 kolejne atrakcje: szaszłyk (wbrew pozorom zwykłe żarełko w odpowiednim towarzystwie to też może być niezły ubaw) i rejs jachtami.
Trzeba przyznać, że pomysł z żeglowaniem był strzałem w dziesiątkę. Pływaliśmy na nowiutkich sportowych Delphiach, wiało 3-4 B, fala na morzu też była odpowiednia, a pogoda doskonała. Zabawa była świetna, przy balastowaniu można było zamoczyć cztery litery albo inne części ciała. Atrakcją była też dowózka załóg pontonem – na takiej fali skoki i mokre gacie gwarantowane! U jednego zlotowicza szaszłyk chciał ponownie ujrzeć światło dzienne, u innego wystąpił nagły przykurcz kończyn do pokładu, ale do ekscesów nie doszło. Okazało się również, że jeśli ktoś skuterem jeździ krzywo, to łódką też prosto nie posteruje.

W marinie rozegrane zostały jeszcze 2 konkurencje: wolna jazda i naciąganie pończochy. Ja akurat wybrałem szybkie plażowanie i dotarłem na końcówkę tych zabaw. Do Charbrowa wróciliśmy w lekkiej rozsypce, głównie ze względu na potężny korek, który utworzył się na trasie z Łeby. Wieczorem nastąpiło oficjalne zakończenie zlotu, wręczenie nagród, brawa, uściski i chwile dla fotoreporterów. Zwycięzcom gratulujemy, a tych co zazdroszczą zapraszamy na przyszłoroczny zlot, który wg zapewnień Marcina organizatora na pewno się odbędzie. Dalsza część wieczoru niezmiennie upłynęła na konsumpcji i integracji. W szczegóły nie ma się co wdawać, jak ktoś jest ciekawy, to zapraszamy za rok – trzeba to zobaczyć na żywo.

Dzień 4 – poniedziałek

Chwała tym, którzy wstali i współczucia dla tych, którzy nie dali rady. Pogoda znowu postanowiła pokazać nam kto tu rządzi. Ranek był mglisty i mokry, ale na szczęście nie padało. Niestety nadszedł czas pakowania się i pożegnań. Między 10 a 11 większość uczestników wyruszyła w trasy powrotne, w grupkach lub solo.
Przemo i ja pojechaliśmy przez Gdynię. Po drodze oczywiście była ulewa i inne odmiany deszczu, ale od Grudziądza było już całkiem sucho i coraz cieplej. Przed wjazdem do Warszawy dogoniliśmy jeźdźca z niebieskim workiem, czyli MariuszaBurgi na Xcitingu. Ten z kolei jechał przez Malbork, więc też niestandardową trasą.

Epilog

Jak zapamiętam ten zlot? Oprócz największego nieporozumienia pogodowego tego sezonu był to super wyjazd, świetnie spędzony czas. Trwał 3 dni, a mógłby trwać jeszcze kolejne 3. Trochę nie dopisali uczestnicy – w szczytowym momencie naliczyłem 30 maszyn. Przyczyn takiej frekwencji pewnie było kilka, a główną z nich była pogoda.

Jednak jestem przekonany, że Ci, którzy byli, nie żałują, i w przyszłym roku pojawią się w Lęborku, choćby było gradobicie. Słowa uznania i otuchy dla Orła, który w drodze na zlot, wraz z plecaczkiem zwiedził, przydrożne zarośla. Na szczęście obyło się bez żadnych kontuzji i urazów, a Burgman też wyszedł z tej przygody obronną ręką. Przez cały zlot bawili się wyśmienicie – brawo!

Podziękowania dla Marcina i całej ekipy zlotowej za wysiłek włożony w organizację tego przedsięwzięcia. Ta praca nie poszła na marne – zlot w Lęborku powróci na stałe do kalendarza imprez skuterowych. Nie wyobrażam sobie, aby było inaczej.
Notka od autora: powyżej opisano całkowicie subiektywne wrażenia z imprezy skuterowej, zbieżność faktów jest całkowicie zamierzona, autor relacji nie bierze odpowiedzialności za wszystkie niedomówienia, opuszczenia, pominięcia i rozminięcia się z prawdą :-).

Tekst: Żaba
Foto: MariuszBurgi/ Gumisiek