Grecja 2005 – odcinek 6

Edytor:Redakcja

Planowany wyjazd o ósmej rano jakoś po raz kolejny się opóźnił z winy największego śpiocha świata. Co tu będę wymieniał o kogo chodzi i tak wiadomo. Suma sumarum i tak zeszło się jeszcze masę czasu na stanie w kolejce żeby zapłacić za nasz camping. Cena była iście zbójecka, najwyższa jak do tej pory. Po zdarciu z nas góry eurasów, wyruszyliśmy w kierunku Wenecji. Na autostradzie oczywiście korek, ale że przecież byliśmy w słonecznej Italii i jazda pomiędzy samochodami nie była dla nas niczym nowym przeciskaliśmy się pasem awaryjnym dla bezpieczeństwa zwalniając jednak trochę do 100 km/h. I tu nagle niespodzianka,

inne motocykle tak zwinnie poruszające się w Rzymie pomiędzy samochodami jak by zaspały, stojąc w korku razem z innymi autami. Do tego jak zobaczyli, że da się jechać tak jak my jedziemy wjeżdżali zarówno za nami jak i przed nas. O ile za nami nie robiło nam to większej różnicy, o tyle jak wjechali przed nas to już totalnie głupieli i zwalniali znacząco nie pozwalając się wyprzedzić. Klaksony, długie światła nie pomagały, kombinowaliśmy jak koń pod górę. No i udało się wreszcie dojechać do Wenecji. No właśnie, zaparkować w Wenecji graniczy z cudem. Jest co prawda parking dla motocykli, ale tak zapchany że trzeba dużo samozaparcia żeby tam wcisnąć pojazd. Artixowi jednak udało się tam zaparkować, RobB i Qwaki postawili skutery na placu gdzie teoretycznie nie wolno parkować, ale w ramach zabezpieczenia przed odholowaniem pojazdów przypięli linka do słupa. Są jeszcze dwa wielopoziomowe parkingi, ale koszt postawienia tam czegokolwiek czy to motocykla czy auta kosztuje 50 euro za 6 h. Zresztą zaparkowanie tam na 15 min kosztuje również 50 euro. Nie wiem skąd mają tam takie ceny, no ale cóż takie mają. Po uporaniu się z zostawieniem skuterów udaliśmy się na piesze zwiedzanie Wenecji. Jednym się podobało innym nie, ale moim skromnym zdaniem jest to miasto, do którego warto pojechać. Standardowo plac św. Marka i bieganie po uliczkach miasta. Olga złapała focha ze względu na koszulkę, którą kupił sobie Qwaki, no wyglądał jak gondolier. Zresztą też ostro targował zamianę Burgera na gondolę, co myślę że było by średnim pomysłem bo dopłynąć do Polski jest zdecydowanie trudniej niż dojechać na dwóch kołach. W każdym razie Wenecja jest bardziej zatopiona niż my byliśmy poprzedniej nocy. Obiegliśmy całe miasto, wracaliśmy tramwajem wodnym, też ciekawie było, bo opłynęliśmy jeszcze wkoło całą Wenecję. Na koniec poszliśmy na włoską pizzę do Chińczyków. Kelnerka nie wiele mówiła i do tego nie wiedziała, co ma w lodówce do picia. Trzeba było samemu sobie zabrać, pokazać i po ustaleniu, jaka jest za to cena zapłacić. Kiedy nasyciliśmy nasze ciała a wcześniej duszę postanowiliśmy jechać dalej – kierunek Słowenia. W Trieście po raz ostatni spojrzeliśmy na słoneczną Italię i przekraczając granicę głośno krzyknęliśmy Ciao Italia. Kierowaliśmy się do Postojnej, miejscowości znanej uczestnikom wyprawy 2004 do Chorwacji. RobB jako że znalazł w zeszłym roku sympatyczną kwaterę prowadził nas na miejsce. Słowenia, naprawdę widać od razu inny kraj i Qwaki wreszcie miał wolne, bo w Italii ciężko pracował w roli tłumacza. Niestety większość Włochów z języków obcych zna świetnie włoski i tyle. W Słowenii nie dość że bez problemów można się dogadać po polsku, to jeszcze RobB całkiem sporo pamiętał z zeszłego roku. Po przybyciu na kwatery i szybkim rozpakowaniu się postanowiliśmy podjechać do centrum coś zjeść i kupić jakieś piwko. Niestety, dziwnym trafem o ile zjeść i napić się piwa można w knajpie, to kupienie go w sklepie nocnym jest nie możliwe. Po godzinie 22 panuje tam prohibicja, a alkohol można kupić, ale tylko w knajpie. RobB jednak nie dawał za wygraną i kupił w knajpie na wynos. Do tego w mieście do kotleta przygrywała nam Słoweńska kapela rockowa i chyba w okolicy odbywał się jakiś zlot motocyklowy bo motocykli było pod dostatkiem. Po powrocie na kwatery nastąpiła wieczorna konsumpcja złocistego napoju i pora spać jutro kierunek Bratysława i kolejny znany camping Senec, ale jakoś trzeba tam dojechać.

Dzień 16-sty ekspedycji

No i stało się od rana leje, koniec szczęścia do dobrej pogody, do tego jest zimno +17 C. Pakowanie w garażu i wyjeżdżamy na deszcz. Nasz wyjazd zresztą przesunęliśmy o jakieś 1,5h, bo od rana nawet nie padało, tylko najzwyczajniej w świecie lało. Do przejechania mamy tylko 550 km, ale w takim deszczu to nie będzie to takie łatwe. No i nie było. Do tego temperatura powietrza spadła do +8C, co w połączeniu z ulewnym deszczem stanowiło nie lada wyzwanie. Zwłaszcza, że do takiej temperatury przyzwyczailiśmy, że i owszem występuje, ale w lodówce. Co jakiś czas zjeżdżaliśmy na stację benzynową nie tyle zatankować co przeczekać kolejną falę nawałnicy, która skutecznie uniemożliwiała jazdę nie tylko nam ale jadącym samochodom. No i ciepła herbatka na wymarznięty organizm. Ubraliśmy chyba wszystko, co nadawało się do ubrania. Pod rękawiczki szły rękawiczki foliowe, ale i to nie było w stanie nas rozgrzać. W Austrii przerwa na gorący posiłek i kuleczki Mozarta, to chyba najdłuższa nasza trasa i najgorsza zarazem podczas tej wyprawy i nie chodzi tu bynajmniej o dystans do przejechania. Chwilami nasza prędkość spadała do 80 km/h, jak tylko deszcz przestał lać a zaczął po prostu padać znowu przyspieszaliśmy. W okolicach Wiednia, matka natura się nad nami zlitowała i na chwilę zakręciła kurek z deszczem, co bardzo nas ucieszyło. Temperatura zresztą się podniosła na, tyle że zamarzanie przerodziło się w wychłodzenie. No i tak dojechaliśmy sobie cali mokrzy i zmarznięci do Senecu. Chyba nikt nie namówił by nas do spędzenia nocy w namiocie, więc rozpoczęliśmy poszukiwania wolnych pokoi, no i udało się. Gorący prysznic potrafi zdziałać cuda. Znowu naszła nas ochota na zimne piwko i langusza. Choć Qwaki ku osłupieniu obsługi zażądał podania ciepłego wina. Jako że ów napitek chyba nie jest podawany zbyt często i ile ktoś kiedykolwiek chciał wypić taki wynalazek, obsługa barku została poinformowana, że najszybciej grzane wino można przygotować w mikrofalówce. Z pewną dozą nieśmiałości kubek z winem został włożony do mikrofalówki i sukces jest właśnie grzane wino. Do tego o zgrozo posłodzone, tego nawet najtwardszy i najbardziej inteligentny Słowak nie mógł zrozumieć jak można pić taki wynalazek. Wyszło na to że obsługa barku pękała ze śmiechu co też ci Polacy piją i jak to musi podle smakować, no ale rozgrzewało, czyli spełniło swoją rolę. Jeszcze trochę posiedzieliśmy przy złocistym napoju udaliśmy się na zasłużony wypoczynek. Przed nami jeszcze tylko jedna i do tego ostatnia trasa podczas całej ekspedycji, raptem 700 km, oby nie padało.

Dzień 17-sty ekspedycji (ostatni)

Wyruszyliśmy przed dziesiątą, pogoda jak na razie nas nie rozczarowała. Jednak pod 200 km dopadł nas deszcz, ale oby zawsze tak wyglądał deszcz to nawet „kondoma” by się nie opłacało wyciągać. Temperatura też wolno się podnosiła, co bardzo nas cieszyło. Zwłaszcza po wczorajszych ekstremalnych jazdach w tak niskiej temperaturze, choć dalej było zimno, a nawet bardzo zimno. Kierunek dom. Kurcze szkoda, że już trzeba wracać. No trudno nic, co tak przyjemne nie trwa wiecznie. Choć w ten ostatni dzień zabrakło nam ubrania do jazdy w porze jesiennej. Jedynie RobB posiadał w swoich przepastnych kufrach wszystko, co może przydać się na pustyni jak i na Antarktydzie. Do przejechania tego dnia mieliśmy tylko 700 kilometrów. Przed Cieszynem Qwaki postanowił przegonić swoje „kuce” i tym sposobem przeoczył zjazd na przejście graniczne w mieście i poleciał na nowy terminal. Łączność PMR dawno już przestała nam działać, choć same PMR’y działały, „skończyły” się kable w kaskach. No ale od czego są telefony w takich sytuacjach. Umówiliśmy się na łączność PMR i centrum miasta, gdzie na rynku Cieszyna postanowiliśmy coś zjeść. Po wybrzydzaniu w ofercie pobliskich knajpek gdzie dominowała kuchnia grecka i włoska, w końcu trafiliśmy na knajpę z polskim żarciem i o to chodziło. Kuchnia śródziemnomorska jest przepyszna, ale taką mieliśmy, na co dzień i czas było na małą odmianę. Podczas posiłku ustaliliśmy jeszcze miejsce gdzie rozjedziemy się na trzy strony świata. Miejsce wyznaczone, to Piotrków Trybunalski. No i tak też się stało. Ostatnie zdjęcie razem i każdy jedzie w swoją stronę. Aż łezka w oku się zakręciła, w sumie przez te 17-cie dni wspólnie spędzonych zgraliśmy się w naprawdę dobrą drużynę. Będzie jeszcze wiele wyjazdów, przecież ten nie może być ostatni. Więc może po prostu napiszę, za rok następny odcinek Burgmania Travel Club, w którym każdy może mieć swój wkład zarówno tworząc scenariusz jak i grać pierwszoplanową rolę.

Na koniec trochę statystyki W 17-scie dni:

zrobiliśmy – 6 500 km
łącznie trzy maszyny – 19 500 km
średnio robiliśmy dziennie: 383 km
paliwa poszło około 360 litrów
łącznie 1 080 litrów spalonych w 5 cylindrach
odwiedziliśmy 10 krajów:
Czechy, Węgry, Serbie i Czarnogórę, Bułgarię, Grecję, Włochy, San Marino, Słowenie, Austrię, Słowację.

wypitego piwa – tego się nie da policzyć
mieliśmy przygód – tego się nie da policzyć
Reasumując większości wydaje się, że zrobienie 6,5 tyś km w 17 dni to wyzwanie. Nie to jest naprawdę wspaniała przygoda i wcale niemęcząca. Do tego potrzeba 11 dni urlopu i odrobiny chęci, no i trochę gotówki. Reszta przychodzi sama. W takim razie do zobaczenia za rok na kolejnej wyprawie Burgmania Travel Club
edited by Artix

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć