Grecja 2005 – odcinek 5

Edytor:Redakcja

No i skończyła się dobra pogoda. Z rana przywitała nas ulewa, a raczej oberwanie chmury, mimo że temperatura nadal była wysoka, postanowiliśmy ku uciesze RobB’a pojechać na zwiedzanie Rzymu autobusem linii campingowej, który odchodził parę metrów od miejsca w którym mieszkaliśmy a dowoził nas na pierwszą stację metra. Skutery tego dnia miały wolne i mogły sobie się popaść na zielonej trawce. Pierwszy raz wyszło, że zostaliśmy zawiezieni, a nie pojechaliśmy o własnych, skuterowych siłach. Ogarnął nas szał zwiedzania, pogoda po kojonym oberwaniu chmury na tyle się ustabilizowała, że nie musieliśmy już chować się pod gzymsami. Wyszło słoneczko, a my ruszyliśmy na Watykan. Kolejka do wejścia do Bazyliki była gigantyczna.

Trochę usprawniliśmy przemieszczanie, przyzwyczajeni że i na drodze wciskamy się wszędzie i dzięki temu zyskujemy cenne minuty. Jako że mieliśmy ze sobą PMR’y podobnie jak przewodnicy zorganizowanych wycieczek, Artix udawał przewodnika, reszta podążała za nimi, omijaliśmy koszmarnie długie kolejki. W końcu byliśmy jak najbardziej zorganizowaną grupą w całym tego słowa znaczeniu. Początkowo chcieliśmy się podłączyć do jakieś grupy np. żółtych czapeczek i nieźle nawet nam szło, tylko że trochę nie pasowaliśmy do nich. No poza tym że nie mieliśmy żółtych czapeczek, to nawet jak byśmy plackiem leżeli na plaży przez 2 miesiące ni jak nie byli byśmy podobni do wycieczki z czarnej Afryki. Zresztą system przewodnika z PMR całkiem nieźle się sprawdzał. No może RobB, delikatnie mówiąc nie był zachwycony tym sposobem przemieszczania się, bo w sumie wychodziło, że trochę cwaniakujemy, ale skracaliśmy czas stania w kolejkach z 1,5 h do 15 minut. Dzięki temu udało nam się zobaczyć cały Watykan w dość dobrym czasie, a widok z kopuły Bazyliki na Wieczne Miasto był przepiękny. Zwiedzania nie było końca, kaplica Sykstyńska, muzeum Watykańskie, Rzymskie zabytki, których zresztą jest masa. To wszystko na własnych nogach spowodowało większe zmęczenie niż całodzienna jazda skuterem. No właśnie skoro Włochy są krajem narodzin skuterów, to Rzym można powiedzieć jest jego stolicą. I jak na stolicę przystało liczba skuterów była oszałamiająca. Na każdym kroku całe ulice zastawione skuterami, na światłach duże grupy wszelkiej maści skuterów za nimi stojące w korkach auta. Gdyby parada Burgmanii odbyła się ulicami Rzymu a nie po okolicach Ryni, to w Rzymie nawet nikt by nie zauważył niczego dziwnego, ot po prostu normalny ruch miejski. Naprawdę miło było popatrzeć nie tylko na skutery, ale i jeżdżących na nich ludzi. W Warszawie jadąc do pracy skuterem, ubrany w garnitur wzbudza się powszechne osłupienie mijanych osób, dziwoląg pewnie jakiś albo kosmita, a przecież taka była idea skuterów, elegancko na dwóch kołach. Jak to wygląda w Rzymie? Kobiety w eleganckich garsonkach, ubrane ze smakiem do tego wysokie szpilki, faceci w garniturach, oczywiście nie wszyscy tak jeżdżą bo tam skuter to po prostu środek lokomocji, każdej chyba grupy społecznej. Można tylko żałować że w Polsce skuter jest ciągle traktowany jak fanaberia, a samochód to właśnie podstawowy środek lokomocji. RobB, Qwaki i Olga po zaliczeniu Koloseum, gdzie już z PMR’ów wyjmowaliśmy baterie żeby jeszcze porobić trochę zdjęć a i tak była ich masa, wrócili na camping. W końcu dziś umówiliśmy się jeszcze wieczorem z Vic’em naszym Rzymskim klubowiczem. Artix i Gosia postanowili wyczerpać nie tylko baterie w aparacie ale i własne, do późna w nocy biegając po Rzymskich zabytkach w poszukiwaniu schodów Hiszpańskich. Wrócili ostatnim metrem i ostatnim autobusem na camping, gdzie reszta już ucztowała z naszym nowo poznanym kolegą Vic’em, któremu zresztą się dostało za alarm Qwakiego. Ulewy spowodowały małe zwarcie w alarmie, co następnie spowodowało duże zwarcie w nerwach ludzi mieszkających na campingu, ze względu że alarm wył z małymi przerwami przez cały dzień. Wieczór, spędziliśmy na wspólnych rozmowach, Vic okazał się przesympatycznym człowiekiem. Wymieniliśmy też śmiejąc się nasze wspólne obawy. My obawialiśmy się żeby nie okazało się że to jakaś podpucha, a koleś okaże się szurniętym nastolatkiem chcącym nam pokazać jak to się „skuta stawia na koło” i „pali kapća”, Vic myślał o nas identycznie, banda rozwrzeszczanej młodzieży mająca jeden cel, „nałoić się z dala od domu”, a tu się okazuje że obie strony mają trochę więcej latek i masę wspólnych tematów. Zresztą rozmawiało się jak byśmy znali się od dawna. Późnym wieczorem pożegnaliśmy się Vic’em i umówiliśmy na wspólne zwiedzanie na jutrzejszy dzień. Pogadaliśmy jeszcze chwilę przy piwie z większymi hard corowcami od nas, przyjechali do Rzymu na rowerach. Chyba jednak wole podróżować na skuterze.

Dzień 13-sty ekspedycji

Koniec wakacji dla skuterów, ale nie dla nas. Poranne pakowanie i opuszczamy nasz sympatyczny camping. Jedziemy znowu zwiedzać Rzym, tym razem w stylu włoskim, czyli na skuterach. Koniec też błądzenia, bo za przewodnika mamy Vic’a. Najpierw włoskie śniadanko, kawka i rogalik, potem jazda po Rzymie i to jaka jazda. Qwaki i Artix byli zachwyceni, RobB włączył tryb prowadzenia Kamikaze i zaczęła się zabawa na całego. Mimo tak szaleńczej jazdy jednak nie widać porozbijanych skuterów na każdym skrzyżowaniu. Gdyby ktoś wybierał się na jazdę skuterem po Rzymie dobrze jest sobie poćwiczyć w Warszawie z tym że w Warszawie dochodzi jeszcze jedno ryzyko, w tym mieście w przeciwieństwie do Rzymu nikt nie uważa na motocykle przy zmianie pasa. Podczas zwiedzania Wiecznego Miasta Vic pokazał nam ciekawy obelisk, okazuje się, że do dziś stoi tam pomnik Mussoliniego, widać Benito czymś się zasłużył, że do dziś ma pomnik. Wreszcie też jesteśmy na tak długo szukanych schodach Hiszpańskich, których za nic nie mogliśmy znaleźć poprzedniego dnia, a warto naprawdę było je zobaczyć. Pamiątkowe zdjęcie i znowu w drogę, kawałek dalej parkujemy w cieniu drzew i idziemy zobaczyć panoramę Rzymu. Wieczne Miasto o niskiej zabudowie robi naprawdę wrażenie, aż żal wyjeżdżać, no ale cóż do zobaczenia mamy jeszcze trochę rzeczy i po chwili ruszamy dalej, w kierunku Castel Gandolfo. Urocze miasteczko, z przepiękną letnią rezydencja Papieża, choć dosyć puste. No ale i godzina jest wczesna, a w mieście trwają przygotowania do jakiejś fety wieczornej, bo rozstawia się telewizja i policji jakoś dużo. W tempie ekspresowym obiegliśmy rynek, jeszcze tylko dobra włoska kawa i znowu jesteśmy w siodle. Vic postanowił odprowadzić nas prawie 150 km za Rzym, żeby mieć pewność że już nigdzie nie zabłądzimy i dobrą autostradą dojedziemy w okolice Rimini, gdzie mieliśmy nocować. Na stacji benzynowej pożegnaliśmy się z naszym wspaniałym przewodnikiem i dobrym kompanem nie tylko do jazdy po Rzymie i okolicach, ale i bardzo towarzyskim człowiekiem. Jeszcze raz dzięki Vic za pomoc i towarzystwo. Najbardziej zaczęła nas martwić temperatura otoczenia, im dalej na północ włoskiego buta tym zimniej zaczynało się robić. Termometr nie kłamał +26 C oznacza jedno, czas założyć kurtki i pożegnać się z jazdą w koszulkach. RobB na pewno się ucieszył, a jego T-max odsapnął bo zabraliśmy od niego nasze kurtki tym samym pozbawiając go zagłówka że o pełnym podparciu pleców nie wspomnę. My chyba po prostu przyzwyczailiśmy się już do zdecydowanie wyższych temperatur. Po przyjezdzie w okolice Rimini do miejscowosci Cesenatico zaczęliśmy szukać campingu, kolejny szok, ceny z kosmosu. Robowi krzyknęli za bungalow 77 euro za dzień, nam za namiot 38 euro. Do tego kazano nam jeśli się zdecydujemy zostawić skutery poza ogrodzeniem i przenieść wszystkie graty gdzieś tam w środek campingu gdzie będziemy mogli rozbić namiot. Zakaz jazdy na silniku, a z naszych Maxi hulajnogi przecież nie zrobimy, bo obładowane skutery do lekkich nie należą, do tego banda rozwrzeszczanych bachorów głośniejsza niż chopper z przelotowymi tłumikami. To miejsce zdecydowanie nam nie przypadło do gustu. Szukamy dalej, może jednak się uda. Riwiera to chyba ostatnie miejsce gdzie można jechać na wakacje, strasznie festyniarskie miejsce. W końcu o 20:00 znajdujemy jak by znajome logo campingu Happy, w tej samej sieci nocowaliśmy w Rzymie, camping olbrzymi a my dostajemy ostatnie wolne miejsce pod namioty, RobB o bungalowie może zapomnieć i musi rozbić namiot, w końcu do czegoś się przydał, a tyle jeździł bezużytecznie. Camping trochę przypomina obóz pracy, plaża odgrodzona drutem kolczastym, wejście na chipa. Zresztą dostaliśmy w formie zegarka takie ustrojstwa, plus karta do otwierania bramy wjazdowej. No może nie będzie tak źle. Jutro w planach plaża, a potem San Marino, a my zmęczeni dniem pełnym wrażeń odpoczywamy pijąc piwko nad basenem i planujemy dokładny plan dnia jutrzejszego.

Dzień 14-sty ekspedycji

No i znowu mogliśmy pospać trochę i poleniuchować na plaży. Nasz Happy Camping za dnia jeszcze bardziej przypomina obóz koncentracyjny. Z tym, że za dnia można wejść na plaże, bo nasze chipy otwierają wysoką na 4 metry furtkę zwieńczoną drutem kolczastym przypominającym zasieki dla czołgów. Brakuje tylko wież wartowniczych i wartowników z psami. Jeden scan chipem i furtka się otwiera, wybraliśmy więc leżaki nad samym morzem. Nie minęło nawet pół godziny a przyszedł jakiś stary makaroniarz i zaczął wywalać nasze ciuchy z leżaków mówiąc że to jego. Dziwny typ, wrzeszcząc coś po włosku wywijał rękami, wyraźnie coś mu nie pasowało. Żeby już więcej dziad nie zakłócał nam spokoju przenieśliśmy się obok, pół plaży leżaków było pustych a ten typ się uparł na nasze. Za chwile przyszedł chyba kumpel dziada i znowu zaczęła się chryja. Dopiero po chwili jego wnuczka po angielsku wyjaśniła nam, że owszem leżaki są wolne ale trzeba mieć na nie żółtą karteczkę która powinniśmy dostać przy wjeździe na camping, potem z tym papierem iść do gościa od leżaków który wyznaczy nam nasze miejsce. Horror i czysty debilizm, no ale OK, chcą karteczkę będą ja mieli. Poszliśmy po żółte coś i znowu kicha, okazało się, że ów świstek dostalibyśmy w przypadku pobytu przekraczającego trzy doby, a że my zostajemy tylko dwie, leżak na plaży nam nie przysługuje. Co za miejsce, zjedliśmy coś na plaży i poszliśmy na basen, morze i tak było syficzne i towarzystwo sfrustrowanych emerytów i gościa od leżaków zmęczyło nas i to bardzo. Wstęp na basen owszem był bezpłatny, woda ciepła i czysta, ale znowu problem z leżakami, na szczęście była trawa, więc też było przyjemnie. Po godzinie siedzenia na basenie, nagle gwizdek i wszyscy mają wychodzić wody. Co znowu do cholery ? Sjesta i basen na ten okres jest zamykany. Naprawdę chory kraj i dziwny camping o specyfice obozu pracy. Postanowiliśmy wyrwać się z miejsca nakazów i zakazów i udać się na wycieczkę do San Marino. Na bramie wyjazdowej dziwnie nasz chip nie chciał otworzyć bramy. Podbiegł do nas zresztą sympatyczny Słowak, który pracował na tym campingu i poprosił żebyśmy zgasili silniki, bo jest sjesta i nie wolno jeździć po terenie campingu zakłócając ciszę poobiednia i na ten czas blokowana jest brama wyjazdowa. No tego było już za wiele. Na zgaszonych silnikach przeciskaliśmy skutery przez furtkę pchając je parę metrów. Qwaki miał najcięższe zadanie do wykonania, ale i innym nie było wcale łatwiej. Dobrze, że chociaż furtki nie zablokowali i tam nasz chip działał. Co za dziwne miejsce ten camping i dziwne obyczaje. Gdybyśmy byli tam samochodami nie wyjechalibyśmy przez ponad dwie godziny, bo kilku dziadków chce pobyć w ciszy. Włoska Riwiera to ostatnie miejsce gdzie można by spędzać urlop, nawet pomijając fakt że jest tam naprawdę drogo. Do San Marino mieliśmy dosłownie rzut beretem, 30 kilometrów i to przepiękną górska drogą pełną zjazdów i podjazdów oraz serpentyn. Miejsce jest rewelacyjne, zaparkowaliśmy w miejscu wyznaczonym jako parking dla motocykli i dalej udaliśmy się pieszo. Widok morza z góry i miasta położonego na wzgórzu robi niesamowite wrażenie. Do tego masa sklepów ze wszystkim. Strefa wolnocłowa powoduje że ciężko się zdecydować co można kupić i gdzie to potem upchnąć. Znaleźliśmy nawet sklep z alkoholami gdzie obsługa zna świetnie polski, bo i zapewne z Polski pochodziła. Obiegliśmy całe miasto, znajdując nawet takie perełki jak wino Mein Kampf czy Sieg Heil lub po prostu Adolf Hitler, o architekturze to nawet nie wspominam bo i tak się nią zachwycaliśmy. Pod koniec naszego pobytu w San Marino zakupiliśmy jeszcze odpowiedni zestaw alkoholi zarówno na wieczór jak i do domu i wracaliśmy do naszego kochanego Konzentration Lager. Wieczornej sjesty nie było więc wjechaliśmy bez problemu. Jako że postanowiliśmy tego dnia imprezować przy Tequili z robakiem a butelka była spora (litrowa) zeszło się nam do późna. Robak oczywiście został zjedzony po opróżnieniu zawartości butelki. Qwaki i Artix sprawiedliwie się robakiem podzielili poczym udali się na zasłużony spoczynek. Reszta już dawno legła, bo następnego dnia mieliśmy jechać dalej. Wenecja zatopione miasto podobnie jak tego wieczora Qwaki i Artix.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć