Droga Trolli na Burgmanach czyli Norwegia 2012

Nigdy nie widziałem na własne oczy fiordów Norwegii więc gdy pod koniec 2011 roku pojawiło się zaproszenie do udziału w wycieczce, nie wahałem się zbyt długo. Szczególnie, że propozycja padła od Joasi70 – czyli solidnej firmy, której można ufać, a o jej wyprawach można przeczytać na portalu w dziale Relacje i Wyprawy.
Początkowo wyglądało na to, że zbierze się pokaźna grupa, jednak wraz z upływem czasu ilość chętnych topniała, aż ostatecznie pozostała dwójka śmiałków: Joasia70 i xmarcinx, oboje na Burgmanach 650.
9 dniowy plan obejmował: wyjazd z Polski, spotkanie pod Berlinem, zwiedzanie i nocleg w Lubece, przejazd przez Danię do promu w Hirtshals, przepłynięcie do Kristiansand, przejazd drogą 44, nocleg w Egersund, wejście na szczyt Preikestolen, nocleg w Lofthus, przejazd Śnieżną Drogą, przejazd Złotą Drogą, składającą się z Drogi Orłów i Drogi Trolli, nocleg w Mjelva, powrót przez Oslo do Larvik, prom do Danii i powrót do domu. Wyszło w sumie 4440 km xmarcinx i 4375 km Joasia
Udało się. Los oszczędził nam niemiłych przygód, a co więcej – pogoda była przepiękna. Świeciło słońce a na niebie prawie nie było chmur. Można było rozkoszować się bliskością przyrody i wdychać głęboko w płuca norweskie czyste powietrze. I tak przez cały wyjazd.

Spotkanie w Wildau i dojazd do Lubeki

Jest to dobry punkt zborny dla jadących z różnych miejsc Polski. Dobrze znany Burgmaniakom, bo wykorzystywany w trasach na zloty w Berlinie oraz Marl. Jest tam McD, stacja benzynowa, myjnia oraz kilka sklepów a także wielkie centrum A10.
Spotkaliśmy się wczesnym popołudniem i po kilkunastu minutach wspólnie jechaliśmy w kierunku Lubeki.  O ile w Polsce skuter jadący 130 km/h głównie wyprzeda inne samochody, o tyle na Zachodzie jest odwrotnie. Jechaliśmy własnym tempem w taki sposób, aby połączyć ekonomię z wydajnością, czyli 5-6 tyś obr/min, co odpowiada licznikowym 130-140 km/h. Byliśmy umiarkowanie mocno obciążeni, Joasia miała dwie bardzo ciężkie torby z prowiantem a xmarcinx duże sakwy boczne. Od następnego dnia rozłożyliśmy obciążenie bardziej sprawiedliwie, od tego jednak wagi u mnie nie ubyło. Dodam, że nie byłem już w stanie w klasyczny sposób postawić motocykla na centralce, co standardowo robię przed tankowaniem i musiałem się pogodzić z nóżką boczną.
Droga prowadzi autostradami, mało się dzieje, widoki są słabe, połykamy kilometry, zatrzymujemy się na tankowanie co około 250 km. Przekąsimy coś przy okazji, umyjemy szybę i jedziemy dalej. Około 16 jesteśmy w hotelu w Lubece. Schludny i ładny budynek porośnięty częściowo winoroślą, wpisujący się w lokalne otoczenie niewysokich domków. Do wieczora zwiedzamy centrum miasta, zjadamy w restauracji kolację i odczuwając już znaczne zmęczenie podróżą wracamy do hotelu, szczególnie, że jutro musimy przejechać całą Danię.

 

Droga do Hjorring przez Aarhus

Wyruszamy niezbyt wcześnie, po śniadaniu, i od razu wskakujemy na autostradę. Naszym celem jest kemping położony w Hjorring, kilkanaście kilometrów od Hirtshals, skąd rano popłyniemy do Norwegii.
Lecimy ustalonym wcześniej rytmem, nie za szybko, nie za wolno. Motocykli po drodze spotykamy bardzo mało, skuterów nie ma wcale. Wkrótce przekraczamy granicę z Danią, tankujemy paliwo, które jest już sporo droższe, i lecimy dalej. Słońce świeci, korków nie ma, silniki pracują miarowo – pełnia zadowolenia.
Za kilka godzin dojedziemy do miasta Aarhus. Mamy w planie zwiedzić tamtejszy skansen. Nie jest to moje hobby ale z opisu wygląda, że jednak warto. Aarhus to spore  miasto. W niedzielę jest opustoszałe. Duńczycy albo siedzą w domach, albo wyjechali.
Dojeżdżamy do skansenu, parkujemy na ulicy nieopodal wejścia, zostawiamy cały dobytek na skuterach, a Joasia zostawia także pod skuterem buty podróżne a na siedzeniu przypina pasem kurtkę. Trochę mi nieswojo, bo gdyby tego zabrakło na tym etapie podróży, to byłby cios.
Natomiast skansen to takie Stare Miasto, które zajmuje całkiem spory teren. Den Gamle By, bo tak się nazywa to miejsce, został założony w 1909 r. jako pierwszy na świecie skansen kultury i historii miejskiej. Pokazuje jak mogło wyglądać miasto duńskie za czasów Hansa Christiana Andersena i później. Obecnie „budowane” są dwa nowe osiedla obrazujące lata 1920 i 1970. Są tam oryginalne domy i urządzenia, przeniesione ze swoich pierwotnych miejsc. Z nich składa się to miasto w miniaturze. Co więcej, tam „żyją” prawdziwi ludzie, którzy wykonują odpowiednie zawody w zależności od scenerii. Są to właściwie aktorzy odgrywający swoje role. Robi to na mnie wrażenie. Warto poświęcić dużo więcej czasu na zwiedzanie, niż my mieliśmy do dyspozycji. Warto posiedzieć dłużej nad lokalną rzeczką, poobserwować młyńskie koło, przejechać się bryczką czy wejść do wiatraka.
Po godzinie opuszczamy skansen, znajdujemy nasz dobytek nietknięty, tankujemy do pełna i obieramy kierunek na sam czubek Danii.
Dwie godziny płynnej jazdy wystarcza aby być w Hjorring na kempingu. Odnajdujemy nasz domek i wprowadzamy się. Obok nas jeszcze 3 domki są zajęte oraz nieliczne namioty, a pozostała część kempingu, mimo iż wizualnie zatłoczona przyczepami i przedsionkami, jest pusta. Taki to jest system. Ludzie utrzymują przyczepy z pełnym osprzętem na kempingach, ale pojawiają się tylko od czasu do czasu. My do wieczora spędzamy czas relaksując się, jedząc smaczną kolację z własnych zapasów, popijając odrobinę czegoś mocniejszego i gadając do zmroku. A warto wspomnieć, że zmrok zapada dużo później niż w naszym kraju. Jasno jest przynajmniej o godzinę dłużej. A im dalej na północ, tym jaśniej.

Prom do Kristiansand

Mamy 15 km z kempingu do odprawy promowej. Jesteśmy na czas. Nigdy nie płynąłem promem jako zmotoryzowany i nie znam procedury, jest to dla mnie dodatkowa atrakcja. Plac oczekujących jest już wypełniony samochodami, kamperami i trzema motocyklami. Wszyscy są poustawiani na ponumerowanych pasach, które są przydzielane na bramce wjazdowej przy odprawie. Wszystko idzie błyskawicznie, za chwilę i my dostajemy przydział na nasz pas numer 11 i stajemy jako czwarty i piaty pojazd.
Promu jeszcze nie ma, a do startu pozostała niecała godzina. Plac się zapełnia, dojeżdżają inne motocykle, robi się tłoczno pomiędzy pojazdami. Wymieniamy uprzejmości z kierowcami i pasażerami motocykli. To bardzo miłe a i czas szybciej płynie.
Pojawia się prom, cumuje i wypuszcza ze swojego brzucha niezliczoną ilość pojazdów. Chyba z pół godziny wyjeżdżają.
Motocykle mają dodatkową przewagę, ponieważ wjeżdżają jako pierwsze. Na znak obsługi powoli wtaczamy się na pokład a potem na wyznaczone miejsca dla jednośladów. Na tym promie nie były one wygodne. Znajdowały się na pochylni i ustawienie na bocznej nóżce powodowało mocny przechył sprzętu. Następnie należy samemu ustabilizować swój motocykl przy pomocy dostępnych pasów. Skorzystaliśmy z pomocy norweskiego motocyklisty wracającego z żoną z 3,5 tygodniowej wyprawy po Niemczech. Muszę dodać tutaj, że w czasie gdy my zajmowaliśmy się sobą, prom wypełniał się samochodami. Gdy to się zakończyło, to co zobaczyłem musiałem i muszę nazwać masakrą. Takiego ścisku w takich okolicznościach nie widziałem nigdy w życiu. No nie było jak przejść między samochodami. Jeden za drugim stały może 10 cm a pomiędzy nimi nie było jak przejść. Z własnej woli kierowcy nigdy by tak nie stanęli, to obsługa ich do tego zmuszała. Lusterka złożone a mimo wszystko przejścia nie ma. Myślę, że rząd obok wjeżdżał gdy ten pierwszy już opuścił pojazdy, bo niekiedy o wyjściu nie było mowy. Powtarzam – masakra. Zdjęcia nie oddają tego ścisku. A były 2 lub 3 piętra samochodowe a wszystko pomiędzy stalowymi wspornikami.
Płynęliśmy nieco ponad dwie godziny z prędkością 60 km/h. Spokojnie obserwowaliśmy morze oraz ludzi na promie. Czas nam jakoś minął.

Droga 44 do Egersund

Na prom wjechaliśmy pierwsi a wyjechaliśmy prawie ostatni. W Kristiansand rozbudowują drogi i zaraz po opuszczeniu promu ugrzęźliśmy w łańcuszku samochodów na wąskiej drodze. O żadnych gangsterskich manewrach nie mogło być mowy. Wiele razy ostrzegano nas przed surowością norweskich policjantów i pamiętaliśmy o tym do końca podróży.
Poznani na promie przemili Norwegowie polecili nam, żeby zboczyć z prostej drogi E39 na drogę 44, ponieważ krótko mówiąc – warto. Jest to prawda. W miarę nowa nawierzchnia drogi, która jest niesamowicie kręta i prowadzi malowniczym brzegiem morza północnego. Jedzie się dość długo, prędkości w granicach 40 km/h, często można się zatrzymywać na robienie zdjęć. Przepiękna trasa. Polecamy każdemu. A ponieważ to pierwsze zetknięcie z norweskimi fiordami, to ochom i achom nie ma końca. Człowiekowi chce się co chwila robić zdjęcia, co chwila przepiękne formacje skalne, wodospadziki, jeziorka a pomiędzy całą tą przyrodą ludzkie domy, w tym klasycznym norweskim prostym stylu, pomalowane na czerwony kolor z białymi akcentami wokół okien oraz obrysu dachu. Naprawdę przepiękny styl i symbioza z otoczeniem. Nazwałem sobie ten rejon oraz te późniejsze – Paryżem przyrody. No i człowiek jedzie motocyklem pośród tego przyrodniczego piękna i myśli sobie, że ma szczęście i zadaje sobie pytanie: jak to wszystko zostało stworzone i komu to zawdzięcza. Jest to czas na przemyślenia filozoficzne. Norwegom trzeba być wdzięcznym nie za to co tam jest, bo to nie jest ich bezpośrednia zasługa ale za to, że to jest w nietkniętym stanie, że jeszcze i my możemy to podziwiać i zapewne nasze prawnuki też zdążą. Za to im się należy szacunek.
Każda droga ma swój kres, droga 44 także. Powoli dojeżdżamy do kempingu Steinsnes Camping. Znakomity obiekt. Bardzo wygodne i przestronne domki z pełnym węzłem. Internet w powietrzu w cenie. A muszę dodać, że już byłem na głodzie. Wieczór spędzamy na relaksie i zaspokajaniu głodu. Godzina 22 a wciąż jasno. Dopiero 22:30 ściemnia się na dobre a temperatura natychmiast spada do  około 18 stopni ale powietrze jest bardzo rześkie i wydaje się, że jest dużo chłodniej.

Szczyt Preikestolen i dojazd do Lofthus

Wstajemy rano i okazuje się, że niebo jest zaciągnięte chmurami. Nie dobrze. Dziś wyjątkowo potrzebujemy ładnej pogody. W planach jest wspinaczka na Preikestolen i żeby miało to sens, musimy mieć dobrą widoczność, aby podziwiać widoki po dotarciu na szczyt. Zatem rezygnujemy ze śniadania w domku i planujemy szybkie jedzenie po drodze, żeby teraz nie tracić czasu.
I znowu wspaniała, kręta i malownicza trasa. Ruch znikomy. Wszyscy jadą zgodnie z przepisami, a więc najwyżej 80 km/h. Częste są ograniczenia do 70 a nawet 40 kilometrów. Widać nadopiekuńczość Państwa w tym zakresie. Wiele ograniczeń jest, w mojej ocenie, nieuzasadnionych. Przypomina mi to sytuację z naszego kraju. Jest wszak jedna różnica, tam przestrzega się tych ograniczeń. Poważnie. Wszyscy jadą maksymalną dopuszczalną prędkością. Wyprzedzanie jest absolutną rzadkością. Odległości pomiędzy samochodami robią się dość duże. Nikt nie siedzi drugiemu na ogonie. I taki konwój potrafi jechać bardzo, bardzo długo, aż ktoś nie skręci lub zjedzie na parking. Nie ma co się łudzić, że Norwegowie oraz turyści, których jest tam przecież pełno w wypożyczonych samochodach, co słychać po języku na parkingach, są tacy poprawni z natury. To wysokość mandatów ma taki kojący wpływ na styl jazdy. Norwegowie obserwowani przeze mnie w Danii czy Niemczech a nawet w Polsce, już tacy poprawni nie byli, chociaż na tle naszych rodzimych rajdowców, cały czas stanowili wzór poprawności.
Wracając jednak do naszej podróży. Nie udało nam się także nic zjeść po drodze, ponieważ pogoda poprawiła się. Paradoksalnie zmusiło nas to do tego, aby od razu po przyjeździe na miejsce rozpocząć podejście. Baliśmy się, że zmienny nastrój aury ponownie spowoduje zamglenie lub co gorsza deszcz.
Preikestolen to klif o wysokości 600 m npm. Droga ma niecałe cztery kilometry, ale w obie strony idzie się cztery godziny. Wcześniej na jednym z małych promów spotkaliśmy parę rodaków na motocyklu, którzy poradzili nam, żeby koniecznie przebrać się przed wspinaczką i żeby nie dźwigać ze sobą kasku czy kurtki oraz koniecznie zabrać wodę. Posłuchaliśmy ich rady.
Parking dla motocykli stanowi wydzielony kąt całego parkingu. Znajduje się tu także parkomat tylko dla motocykli, opłata 30 NOK. Postawiliśmy maszyny i przez dobre 20 minut trwały przygotowania. Upchnęliśmy kaski, buty, kurtki a ja dodatkowo na wszystko położyłem mokry jeszcze ręcznik do wyschnięcia i wszystko przypiąłem pasami zaciskowymi. No i w drogę.
Zmęczony byłem po 3 minutach, po 5 chciałem wracać, a po 10 musiałem zrobić pierwszy postój. Nigdy nie lubiłem wspinaczki czy raczej chodzenia po górach i to co mnie teraz czekało trochę mnie przerażało. Co innego Joasia. Też zmęczona, ale trzymała fason i parła naprzód. To mnie mobilizowało. Obiektywnie patrząc, podejście na szczyt musi być łatwe. Razem z nami szła masa ludzi. Starzy, młodzi, jeden o kulach, wycieczka Japończyków, tata z synkiem w nosidełku na plecach, drugi z nosidełkiem na brzuchu. Co chwila wyprzedzali nas chłopcy, którzy dosłownie wbiegali po szlaku do góry. A ja szedłem jak na Mount Everest, zmęczony, spocony, głodny bez śniadania, nawet bez cukierka. Z butelką wody w ręku, bo nie miałem plecaka. Idzie się dwie godziny pod górę i nie ma siły, żeby to jakoś skrócić. Nawet ci, o których pisałem, że wbiegali koło nas, musieli odpoczywać na poboczu. Dopadł mnie jeden poważny kryzys i już nie chciałem iść dalej. Joasia przekonała mnie, że warto. Ruszyłem więc. Po 15 minutach doszliśmy na tę sławną półkę skalną, która w tłumaczeniu na język polski nazywa się Ambona. Widok jest zachwycający. Przepaść masakryczna. Mokra plama, gdyby ktoś tam spadł. Nie wolno mieć lęku wysokości ani przestrzeni. Na dole fiord ciągnie się po horyzont. Wspaniałe miejsce. Spędziliśmy tam dobre pół godziny. Polecam każdemu i uprzedzam, że dla amatora bez kondycji jest to wyzwanie.
Ja, czyli amator bez kondycji, myślałem, że schodzenie będzie łatwiejsze. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Dotarliśmy jakoś na parking, ale myślałem, że mi kolana wybuchną po drodze. Pół godziny ponownie przygotowywaliśmy się do dalszej jazdy. Przed nami jeszcze jakieś trzy godziny drogi. Na szczęście nasz pozostawiony na wierzchu osprzęt pozostał nietknięty.
Było już późne popołudnie, kiedy po zatankowaniu benzyny, znaleźliśmy miejsce na pierwszy posiłek. Dobry nastrój powrócił.
Na kemping w Lofthus dojechaliśmy gdy zapadła już noc. Nikogo nie było w recepcji. Nic nie szkodzi. Wcześniej zadzwoniliśmy z drogi, uprzedzając o późnym przyjeździe. Tak zresztą robiliśmy prawie zawsze. Klucze czekały na nas w specjalnej skrzyneczce. Domek malutki, z powodu ciemności nie widać nawet zbytnio otoczenia. Nic to. Najważniejsze żeby umyć się i iść spać, gdyż ten dzień był wyjątkowo męczący.


 


Śnieżną drogą do Hjelledalen

Rano słońce świeci jak szalone. Wychodzimy z domku a tam przepiękny widok na fiord i góry, których nie było widać wczoraj. Robimy kawę i pijemy na tarasie. Słońce słońcem a sweter trzeba założyć, bo jakoś upału nie ma. Trzeba się z tym pogodzić. Spokojnie przygotowujemy się do drogi i w południe wyruszamy. Dzień nie zapowiada się męcząco. Nastawiamy się na relaks.
W sumie nic nowego. Jedziemy wąskimi drogami z jednej strony woda, z drugiej góra. I tak przez wiele kilometrów. Co jakiś czas droga po prostu kończy się i jest wjazd na prom. Promy kursują co 20-40 minut i kosztują nas około 25 zł od osoby. Jedziemy tunelami. Ich liczba jest olbrzymia, nawet nie ma co rozpamiętywać. Są krótkie, średnie i długie. Zimne i bardzo zimne. Suche i mokre. O przekroju kwadratowym i okrągłym. Pełny wybór. Kilka tuneli było szczególnych. Jeden miał ponad 11 kilometrów długości. Można zgłodnieć zanim się go przejedzie. Inny miał 6 km i było w nim przeraźliwie zimno. Mną kolebało. Kolejny opadał ostro w dół a po wyjeździe zastała nas nieco inna pogoda niż przy wjeździe. Były też takie, które przez całą długość skręcały. W jednym padał deszcz, czyli kapało ze skał, prawie przez całą długość. Trafił się też jeden, który na środku miał rondo i skrzyżowanie. Co tu dużo pisać, umieją Norwegowie budować tunele i kropka. Umieją też budować mosty, ponieważ często z tunelu wyskakuje się właśnie na most aby za kilkaset metrów ponownie schować się w tunelu. I tak na przemian, aż do promu. Zatem promy także umieją budować.
Dojeżdżamy do miasteczka Aurland. Tu można wjechać w tunel o długości ponad 24 km – chyba najdłuższy na świecie – albo wybrać Śnieżną Drogę. Wspina się na wysokość około 1300 m npm i ponoć zawsze leży tam śnieg. My lecimy serpentynami. Prędkość niska, bo na zakrętach widoczność słaba. Początek drogi wygląda jak schody na klatce schodowej w bloku. Głowa wchodzącego jest na wysokości stóp schodzącego. Zatrzymujemy się także na zdjęcia. Są do tego zaprojektowane zatoczki. Jest też jeden duży punkt widokowy wzbogacony o informacje historyczne, mapy i zdjęcia. Świetny punkt na krótką przerwę i kawę z termosu.
Wjeżdżamy coraz wyżej i obserwujemy zmiany koloru otoczenia. Z głębokiej zieleni zwykłej roślinności na poziomie fiordu, coraz bardziej wpada ona w brąz a rośliny są mniejsze. Jeszcze kilka zakrętów i nie ma już zwykłej roślinności. Dookoła tylko trawy i porosty. Pojawiają się języki śniegu. Wszędzie widać kopce kamienne. To ludzie ustawiają na znak, że tu byli. Osobiście nie wiem co to ma oznaczać, ale wygląda bombowo. Atmosfera tam na górze jest kapitalna. Obcowanie z czystą niezmąconą przyrodą, która w swej potężnej sile nie jest w stanie się tu rozwinąć robi na każdym wrażenie. Taki opór stawiają warunki tego miejsca. Jest chyba 13 stopni ciepła a jest przecież sierpień. Ludzi tu nie ma wcale. Domów też nie. Jest jedynie droga po której jeżdżą turyści. Tu motocykli także jest więcej niż gdzie indziej. Wiadomo. Takie miejsca działają na nas jak magnes. Ba, i rowerzysta się trafił. Moje współczucie.
Parkujemy na poboczu i wchodzimy na śnieżną wydmę, która styka się z jeziorkiem. Mam ochotę napić się wody, ale jednak rezygnuję. Śnieg jest ostry, kłuje w dłonie. Ma duże kryształki. Poruszamy się delikatnie, żeby nie pozostawiać zbyt dużo śladów.
Wracamy i kontynuujemy jazdę. Zjeżdżamy w dół i od razu pojawia się standardowa roślinność, a tu i ówdzie ludzkie osady. Jeszcze kilkanaście zakrętów i lądujemy przy fiordzie. Tradycyjny telefon do recepcji kempingu o późniejszym niż do godziny 18 przyjeździe i lecimy dalej.
Tego dnia nic nie może konkurować ze Śnieżną Drogą. A jednak, warto wspomnieć o spotkaniu z krowami idącymi środkiem drogi a za chwilę, ze stadem kóz blokującym dokumentnie ruch. Krowy szły same, wiedziały widocznie dokąd. Kozy były pilotowane przez dzieci w zielonych drogowych kamizelkach. Po chwili kozy zajęły prawy pas a my przejechaliśmy. Śmieszne są to zwierzęta. Fajnie biegną, brzuchy im się trzęsą na boki. Natomiast wzrok mają diabelski.
Na kemping docieramy o 22giej. Recepcję prowadzi Polak. Wymieniamy uprzejmości i formalności i zajmujemy przestronny domek. Kolacja, odrobina czegoś mocniejszego, ładowanie telefonów, kasków, wysyłanie smsów i kończymy dzień.

 


Kulminacja – Droga Trolli

Tak. To się stanie dzisiaj. Jeśli nic złego się nie wydarzy, przejedziemy Trollstigen i zarazem najdalej wysunięty na północ punkt naszej podróży. Od jutra zaczniemy powrót. Ale jest dzisiaj i trzeba się cieszyć i sprawdzić czy baterie w aparacie są naładowane.
W tym miejscu chcę wspomnieć o pewnej sytuacji. Stojąc przed domkiem słyszę silnik motocykla jadącego po drodze za drzewami. Z ciekawości patrzę i widzę jeden motocykl oraz drugi za nim. Nie jestem uspokojony widokiem, ponieważ drugi motocykl jechał bez kierowcy. Czyli sam. Był to żółty ścigacz, miał tankbag, może i kufer ale nie było kierowcy. No cóż, w takich przypadkach poddaję się i przyznaję, że to ja się muszę mylić. Odłóżmy chwilowo ten wątek.
Spakowani, szyby umyte, baterie naładowane, najedzeni, stacja benzynowa sto metrów od bramy – słowem można ruszać. Będziemy jechać drogą numer 63. Najpierw przejedziemy częścią nazwaną Drogą Orłów a po przepłynięciu promem fiordu Geiranger Drogą Trolli.
Znowu jest pięknie, słońce takie, że blenda jest konieczna. Co więcej, używamy kremu z mocnym filtrem od kilku dni, żeby zapobiec opaleniźnie na twarzy w kształcie piłki do rugby.
Pierwsza część dzisiejszej trasy przypomina mi wczorajszą drogę Śnieżną. A więc zaczynamy wjeżdżać coraz wyżej i wyżej. Warunki są coraz bardziej srogie, roślinność zanika, pojawia się śnieg i jeziora. Woda w nich jest po prostu krystaliczna. Pojawiają się znaki zabraniające parkowania przy drodze, gdyż z gór spadają kamienie. Bardzo chcę aby jakiś głaz spadł przed nami, ale żaden nie chce.
Parkujemy na górce koło jeziora poniżej i idziemy zwiedzać. Tym razem pijemy prosto z jeziora i nabieramy wodę do butelki. Smak wody jest świetny, mogłaby być jednak gazowana.
Jedziemy dalej powoli, podziwiając otoczenie. W takim tempie dojeżdżamy do miasta Geiranger. Pierwsze naprawdę turystyczne miasto na naszej drodze. W fiordzie cumuje wielki prom, autobus wodny zasuwa wahadłowo cały czas dowożąc z niego pasażerów. Jest tłoczno i niebezpiecznie. Prędkość spada do 10 km/h, bo ludzie chodzą po ulicy. Powoli bez zatrzymywania przejeżdżamy miasto. Zaczyna się wspinaczka pod górę aby potem dojechać do promu. Nie robimy nic nowego. Podziwiamy, robimy zdjęcia, rozmawiamy na postojach, patrzymy na ludzi i znowu jedziemy. Dojeżdżamy do promu. Czekamy może 20 minut i ładujemy się na pokład wraz z 3 innymi motocyklami. Drogę umila mi rozmowa z chłopakiem z Tajwanu, który jest tu z autokarową wycieczką. I tak sobie myślę, że my nie jesteśmy wcale tak daleko od domu. Gdzie Rzym a gdzie Krym, gdzie Warszawa a gdzie Tajwan.
Prom płynie nie dłużej niż dwadzieścia minut i ponownie jedziemy malowniczymi drogami, co chwila znikając w tunelach. Parę przerw na kawę z termosu, Joasia kupuje maliny i już pomału czuć, że znowu wznosimy się coraz wyżej. Niepostrzeżenie jesteśmy na Drodze Troli w kierunku od jej górnej strony. Jej najważniejszym punktem jest serpentynowy zjazd w przepaść, ale faktycznie sama droga zaczyna się sporo wcześniej. Na tym odcinku przypomina do złudzenia dwie poprzednie drogi.
Robimy postój w sporej zatoce pełnej innych maszyn. Co ja widzę! Jest zaparkowany motocykl bez kierowcy! Rozglądam się i już wiem o co chodzi. Widzę karła. Mało tego, widzę parę karłów. Kobietę i mężczyznę. Zamurowało mnie. Podchodzę w ich kierunku ale obok nich widzę Hayabuse z koszem bocznym i schodzącego z niej Murzyna o kulach. O rzesz ty! Hayabusa zamiast opon motocyklowych ma zwykłe walce samochodowe ze szprychami. Patrzę na rejestracje – Holandia. Rozumiem teraz, że z oddali wziąłem kierowce za tankbag. To jest niesamowite jak on się utrzymywał na swoim motocyklu. Zdjęcie pokazuje jak bardzo krótkie ma ręce oraz nogi a pomimo wszystko dopiął swego i jeździ. I to gdzie dojechał!
Podchodzę do nich i zaczynamy rozmowę, w której wyrażam najwyższe uznanie dla ich osiągnięcia, rozmawiamy około 15 minut. Jest to grupa 5-6 osób w tym 3 osoby niepełnosprawne. Są niezwykle otwarci i dowcipni. Żadnego tabu. Ja jestem nieco skrępowany gdyż najbardziej interesuje mnie aspekt ich inności i przystosowania sprzętu. Nie robią z tego problemu. Z tego wszystkiego robię tylko jedno zdjęcie z nimi. Żegnamy się, życząc sobie powodzenia i ruszamy a za kilometr docieramy do punktu widokowego nad początkiem serpentyn Trollstigen.
To miejsce nieco trąci komercją, ale taką nie natrętną, tylko taką skandynawską, z odrobiną powściągliwości. Jest wybetonowany parking, są sklepy z pamiątkami. Wszystko z surowego betonu, szkła i metalu, tak aby nawiązywać do skał i wody. Są do dyspozycji odwiedzających dwa punkty widokowe, do których dociera się pomostami. Wszystko bezpiecznie i z najwyższą troską o bezpieczeństwo.
Przy wjeździe na parking widzę kilka maszyn w jednej grupie na tablicach z Rosji, Łotwy, Belgii. Teraz idą przede mną. Ach, myślę, zagadam skąd są konkretnie. Pytam więc po rosyjsku. W odpowiedzi słyszę jednak tylko wulgarne zdanie po rosyjsku, które tu pominę. Szczerze powiedziawszy zatkało mnie. Kilka dni wśród życzliwych, otwartych ludzi, przyjaźnie nastawionych, szybko przyzwyczaja. A tu nagle ludzie z innego świata kulturowego, których dzieli przepaść, którzy ludzką uprzejmość mylnie biorą za ludzką słabość. Mówi się trudno.
Chodzimy i oglądamy. Robimy zdjęcia serpentyn, które widać jak na dłoni. Także wodospad jest piękny. Pół godziny wystarcza. Jedziemy w dół. Powolutku, nigdzie się nie spieszymy, kask podniesiony, żeby wszystko lepiej widzieć. Robimy sobie wzajemnie zdjęcia oraz fotografujemy otaczającą przyrodę. No i cóż, zjechaliśmy i jesteśmy na dole. Odnajdujemy sławny znak ostrzegający o Trollach i robimy przy nim sesję zdjęciową. Oglądamy jeszcze kilka minut jak to wszystko wygląda z dołu i jedziemy na kemping. A nocleg mamy w Mjelva, bardzo blisko Trollstigen, zaledwie 10 minut jazdy.
Domek pierwsza klasa, jeden z lepszych. Tak samo zaplecze sanitarne i kuchenne. Rozkładamy się, robimy sobie pyszne jedzenie ale niczym nie zakrapiamy. Mamy bowiem tajemny plan – będziemy jeszcze dziś jeździć.
Tak jest. Około godziny dwudziestej wskakujemy na sprzęty, tym razem bez obciążenia, wszystkie bagaże zdjęte. Jedziemy jeszcze raz pokonać drogę Trolli. Tym razem od dołu. Jest już pusto, nie ma wycieczek i autokarów, słońce jest już niżej, droga oraz góry są teraz w innym, cieplejszym świetle. Wjeżdżamy i lecimy jeszcze ze dwa kilometry. Zimno jest, a z tego odciążania sprzętów nie wzięliśmy podpinek. Na dole uszło, ale na górze jest za chłodno. Ale jest pięknie. I jeszcze będziemy zjeżdżać. A więc Droga Trolli pokonana trzykrotnie, o różnych porach i różnych oświetlaniach. I o to chodziło. Teraz można posiedzieć na werandzie domku i porozmawiać o starych polakach. W tych rozmowach jest już nuta smutku. Bo koniec bliski. Jutro czeka nas początek drogi z powrotem.



Droga przez Oslo do Larvik

Nie będę się już rozpisywał. Zdam relację krócej.
Ruszamy o 7 rano. 300 kilometrów do Lillehammer jedziemy zgodnie z przepisaną i niską prędkością. Moja jedna połowa mózgu śpi, druga prowadzi. Jest chłodno. Manetki i kanapa grzeją. W kasku gra spokojna muzyka. Zatrzymujemy się tylko na stacjach.
W Lillehammer robimy zdjęcia pod skoczniami i nieco tylko przyspieszamy. Drogi są szersze ale za to w przebudowie. Im bliżej Oslo, tym szybciej.
W Oslo jesteśmy po szesnastej. Na razie wjeżdżamy do miasta, ale widzimy olbrzymie korki na wylocie w przeciwnym kierunku. Samo miasto pokonujemy gładko w tunelach. Takie tunele budzą moją zazdrość. Chyba pół miasta ma pod sobą tunele. No ale za karę niewiele się widzi. Zaczynamy opuszczać Oslo i wpadamy w korek. Pasy dość szerokie, ale moje sakwy nie pozwalają na jazdę międzypasem. Skaczemy po pasach zachowując przy tym dostojność i korzystamy z każdej innej okazji aby nadrobić dystans. Wiemy, od spotkanych pierwszego dnia norwegów, że jazda międzypasem jest w Norwegii legalna. Aż dziwne. Mijamy Oslo i kierujemy się do Larvik. Stamtąd następnego dnia rano odpływamy do Danii.
Po 10 godzinach docieramy wieczorem do pensjonatu. Wreszcie coś innego niż domki. Pensjonat jest uroczy. Zadbane patio i budynki. Jest też drogo. A co tam. Idziemy w miasto, celem jest pizza. Ale dwie pizzerie w mieście są już zamknięte. Otwarty jest jednak Steak House.
Po powrocie do pensjonatu pakujemy się aby rano nie tracić czasu. A wstajemy po piątej rano.



Hardcore

Do odprawy promowej mamy zaledwie przysłowiowy kilometr. Ale rano okazuje się, że pada i to mocno. Zakładamy przeciwdeszczówki, bo nie wiemy ile będziemy stali na placu w oczekiwaniu na wjazd. Prom już czeka gdy podjeżdżamy i od razu kierują nas do wnętrza tego wieloryba. Prom jest dużo większy niż ten którym płynęliśmy do Norwegii. Parkowanie i mocowanie motorów idzie gładko, także inne samochody mają dużo miejsca i masakra nie powtarza się. Niżej nie można było wjechać, a mimo to jest to trzecie piętro. Wchodzimy do windy i jedziemy na piętro ósme. A są jeszcze wyższe. Przed nami ponad trzy godziny rejsu. Czas płynie wolno. Prom też płynie wolno, około 45 km/h. W Danii jesteśmy w samo południe a pogoda jest słoneczna. Pokonaliśmy promem 150 kilometrów. Do domu pozostaje 1400 km. Zrobimy tak, że lecimy do Berlina i tam zadecydujemy co dalej. Może nocleg a może atak na dom. Widzę, że Joasia chce to wziąć na jeden raz. Ja nie jestem przekonany. Póki co jestem głodny i muszę coś zjeść. A takie jedzenie to przynajmniej pół godziny straty. Umawiamy się więc, że jedziemy razem aż do momentu, gdy ja nie odbiję do restauracji. Wytrzymuje 200 km. Na tyle starcza teraz pełny bak Burgmana. Tankujemy i ja zostaję coś zjeść. Żegnamy się i ustalamy, w jakim kontakcie pozostajemy i o czym się informujemy. Joasia odjeżdża a ja nabieram energii przez następne 30 minut. Potem ruszam w drogę. Pogoda jest bardzo dobra. Po przekroczeniu granicy z Niemcami bak starcza już tylko na 150 km. Mijam Berlin o zachodzie słońca. Na granicy jestem o 20:30. Synchronizuję informację z Joasią i wiem, że jedzie do końca. Zakładam podpinkę, cieplejsze rękawice i lecę do Warszawy. Spalanie między siedem a osiem. O godzinie 2 w nocy parkuję sprzęt w garażu i pojawiam się w domu. Wysyłam info do Joasi i odbieram sms, że i ona dotarła szczęśliwie. Każde z nas zrobiło tego dnia ponad 1400 kilometrów nie licząc promu. Wyprawa zakończona.

 


Kilka praktycznych uwag
– Warto się tak spakować, żeby mieć jeszcze jakiś luz na wypadek konieczności schowania kurtki i butów a rarytasem byłby kask. Trzeba się niekiedy przebrać do cywila i pozostawienie tego na widoku powoduje stres.
– Jeśli mamy kask ze szczęką, można rozważyć linkę rowerową z zamkiem i przeciągnąć ją przez wizjer i połączyć ze skuterem. Trudniej wtedy złodziejowi zabrać kask.
– Mieliśmy jakieś 20 tankowań. Połowę km przejechałem na automacie a drugą na manualu, w losowej kolejności. Nie zanotowałem znaczącej różnicy w spalaniu. Wyniosła ona 0.2 l/100 km. Natomiast różnica w obrotach wynosi około 1000 przy licznikowych 140 km/h.
– Używałem 12 cm deflektora. Świetne rozwiązanie. Zawsze będę go używał w podróży.
– Warto zabrać dobry środek do usuwania owadów. U mnie sprawdził się Sonax. Szczególnie deflektor jest podatny na zarysowania i trzeba o niego dbać.
– Oczywiście sprawdził się mój ulubiony gadżet, czyli plastikowy wąs zakładany na manetkę gazu, zwany błędnie tempomatem. Poprawna nazwa powinna brzmieć: wspomaganie (obsługi gazu). Rozwiązanie to ma zwolenników i przeciwników. Ja bym dał Nobla temu, kto to wymyślił. Na promie musiałem to zdjąć, bo mocowaliśmy sprzęt pasami za manetki i zapomniałem założyć. Ponieważ grzaliśmy bez przerwy przez następne 200 km i o przystanku nie było mowy, to ja modliłem się o duże spalanie, aby jak najszybciej na stacji benzynowej znowu założyć wąsisko. Potem ulga niesamowita.
– Noce są zimne nawet gdy za dnia jest upał. Ciepły śpiwór to konieczność. Tak samo konieczna jest podpinka w czasie jazdy już o zmierzchu.
– Kartami można płacić wszędzie, ale niekiedy konieczne są karty kredytowe (z wypukłymi cyframi). Szczególnie na promach. No i na niektórych kempingach przydają się drobne, żeby wziąć ciepły prysznic.
– Oba sprzęty zużyły po 0,5 l oleju silnikowego.
– Niektóre odcinki autostrad są płatne. Motocykle nie płacą.
– Z obserwacji: 75% motocykli to BMW GS, 50% kasków to Schuberth

Zdjęcia: Joasia70, xmarcinx