12 milionów kół – Saigon

Edytor:Bartek Konarski

Poniższy artykuł to kompilacja moich, jak dotąd, dwóch wyjazdów do największego miasta Wietnamu, miasta nazwanego na cześć ich największego bohatera narodu, człowieka, który zjednoczył Północ i Południe i sprawił, że dzisiejszy Wietnam wygląda tak, jak wygląda. Miasta Ho Chi Minh’a. Miasta znanego przez nas wszystkich jako Sajgon.

 

12 milionów kół

Pierwsze zetknięcie nieświadomego przybysza z Europy z tym niesamowitym miejscem pozostawia niezatarte wrażenie. Już samo przekroczenie drzwi nowo wybudowanego terminala lotniczego (tak, możemy się od Wietnamczyków nauczyć, jak wybudować i oddać do użytku nowoczesny terminal lotniczy) może być szokiem, na który warto się przygotować. Powietrze gęste niczym w wędzarni węgorzy, grubo ponad 30 stopni na Celsjuszu, wilgotność tak wysoka, że można się nią napić. Trzeba iść pewnym krokiem, żeby nie zatrzymać się w tak ciężkim powietrzu. A przecież jeszcze kilkanaście godzin wcześniej ubrany byłem w sweter, kurtkę i trzęsłem się z zimna, wsiadając do taksówki pod moim domem. Efekt jest taki, że ledwie przeszedłem 100 metrów, a już czuję, że moje ciało włącza dodatkowy system chłodzenia w postaci zwiększonej produkcji potu. A przecież mam na sobie tylko t-shirta i lekkie jeansy…

Pierwsza przejażdżka po mieście w środku (klimatyzowanego na szczęście) samochodu to krótkie stwierdzenie: „ale fajnie, trafiłem w sam środek zlotu skuteromaniaków”. Tylko czemu jest ich aż tyle…?

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Dokładnie około 6 milionów. Skutery. Czasem motocykle. Są małe, są duże. Są stare i nowe. Małe kółka – duże kółka. Automaty – biegowce. Z każdego kierunku, z każdej strony. W każdym wolnym jeszcze przed momentem metrze kwadratowym. Wszędzie. I ten unoszący się w powietrzu wyraźnie wyczuwalny zapach mieszanki benzyny z olejem, którego używają „zwajtakty”. Oglądam się na wszystkie strony nie mogąc wręcz nasycić wzroku tym ogromem przeróżnych maszyn, wypływających zewsząd i poruszających się każdym kierunku.
Jakiś stary dziadek, jadący na równie starym motorku, który jedzie chyba tylko siłą woli swego kierowcy. Gość wiozący szybę wysoką na dwa metry i szeroką na jeden metr, niczym mim, którego ktoś uwięził w niewidzialnym pokoju. Mama odwozi dwójkę dzieci do szkoły. Fioletowe mundurki z chustą, plecak w pokemony i nieco zaspana mina. Facet z psem, który to tylnymi łapami opiera się o kolana swego pana, przednie nogi stawiając na kierownicy. Najszczęśliwszy pies na świecie… Młode małżeństwo. Kilkumiesięczny malec trochę zgłodniał, więc mama po drodze go dokarmia. A tu dostawa piwa. 10 skrzynek lokalnego „Sajgon beer”, które robi za „plecaczek” pod uginającym się do granic możliwości skuterze…

Życie normalnie. Tyle, że na dwóch kołach.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Nie samym skuterem człowiek żyje

Wietnamczycy (z dość oczywistych powodów) traktują skuter trochę inaczej. Dla normalnego europejczyka posiadającego jednoślad (haha, taka sprzeczność w jednym zdaniu) jest to raczej sposób na spędzenie wolnego czasu, urozmaicenie nudnych dojazdów do pracy, droga realizowania pasji, również turystycznych. Dla Wietnamczyka to po prostu codzienność. Dojeżdżają do pracy na skuterze. Jeżdżą na zakupy na skuterze (nie no, lodówki nie trzeba samemu dowozić, dowiozą ją pracownicy sklepu… na skuterze). Do kościoła (no, w zasadzie głównie „do świątyni”) – na skuterze. Na randkę – na skuterze. Do babci – na skuterze. A wiecie czym dowożą dzieci do szkoły? Pewnie, że na skuterze. Ci ludzie na skuterze się rodzą (a może nawet i wcześniej, bo kobiety w zaawansowanej ciąży też widziałem na skuterze), na skuterze stawiają swoje pierwsze kroki, na skuterze dorastają, na skuterze przeżywają pierwszą miłość, na skuterze się żenią, na skuterze powiększają rodzinę (haha, zabrzmiało co najmniej dwuznacznie), na skuterze robią karierę zawodową, na skuterze przechodzą na emeryturę i na skuterze umierają. Są obiektywnie mówiąc prawdziwymi motocyklistami. Chylę czoła przed każdym z nich, bo nieważne ile kilometrów bym nawinął, gdzie bym nie był, jakimi skuterami nie jeździł, nigdy nie będę tak zrośnięty z maszyną jak oni. To najlepsza lekcja pokory dla każdego, kto uważa się za motocyklowego guru i najlepszy przykład na to, że nie ważne, jak dobry jesteś – zawsze znajdzie się ciut lepszy od Ciebie.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Życie w tym mieście wymaga pewnej adaptacji do – bądź co bądź – zupełnie innych warunków. Samo przejście przez ulicę, którą płynie rwąca rzeka tysięcy maszyn, jest dla niewprawnego traumatycznym przeżyciem. Przecież nikt nie zwraca uwagi na światła, zasady pierwszeństwa, przejścia dla pieszych i temu podobne drobiazgi. Najlepszym regulatorem ruchu drogowego jest klakson i święty spokój kierowców. Zadziwiające, jak wszyscy uczestnicy tego chaosu w czystej postaci, potrafią się opanować i nie przeklinać, nie krzyczeć, nie zajeżdżać chamsko drogi, nie wygrażać pięścią, ba – nawet nie przeklinać pod nosem na wszystkich tych „wariatów”, którzy przecinają naszą drogę z zewsząd we wszystkich kierunkach. Wręcz niepojętą dla mnie była funkcja klaksonu, jedynie jako nośnika informacji o naszym istnieniu, a nie wyrazu negatywnych emocji, co do adresata owego dźwięku. Jakkolwiek, po krótkiej przejażdżce, czułem się jak małe dziecko, mogąc sobie potrąbić jednocześnie uśmiechając się do właśnie zajeżdżającego mi drogę wietnamskiego skuteromaniaka. Krótkie, pełne zrozumienia skinięcie głową i już wszyscy udają się w swoich kierunkach, bezkolizyjnie kontynuując swoją podróż.

Po prostu – samoregulacja przez chaos.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Miasto po godzinach

Dopiero teraz zacząłem zdawać sobie sprawę, co znaczy nasze popularne powiedzenie „ale Sajgon”. Nabrało ono wręcz namacalnego charakteru, który mogłem niemalże dotknąć, odwiedzając popularną i znaną w tym mieście dyskotekę, o dość charakterystycznej nazwie „Apocalypse now”. Wietnamski didżej, niesamowicie miksujący popularne kawałki w wydaniu mocno tanecznym i parkiet szczelnie wypełniony wszystkimi nacjami świata tak, że trudno się nawet ruszyć. Zadziwiające, jak świetnie można się bawić w takim ścisku. Zadziwiające, że gość w koszulce z białym orłem i napisem „Polska” okazuje się Hiszpanem. Zadziwiające, że wysoka blondynka zadająca pytanie „Where are You from” wykrzykuje „z Polski???” po usłyszeniu naszej odpowiedzi. Gdziekolwiek się nie udałem, zawsze byłem w jakiś sposób zaskoczony. Żywą krewetką, którą sam musiałem sobie usmażyć na restauracyjnym grillu. Smakiem olbrzymiego kraba, którego pancerz trzeba było najpierw roztrzaskać swoistym „dziadkiem do orzechów”. Kelnerami w restauracji ze smażonym krokodylem, którzy w ilości co najmniej trzech uwijali się przy naszym stoliku, wyprawiając jakieś niesamowite sztuki ze ściereczek do wycierania rąk. Rachunkami z tych wszystkich restauracji, które – biorąc pod uwagę to, co zjedliśmy i wypiliśmy – były nieprzyzwoicie niskie. Uśmiechniętymi ludźmi, którzy pozdrawiali nas zza szyby stojącego jak my w gigantycznym korku auta. Przez chwilę wyobraziłem sobie, jak wyglądałaby mina gościa stojącego obok mnie w korku w jednym z Polskich miast. Wyobraziłem sobie, ile zapłaciłbym w Polskiej restauracji za wykwintne danie z owoców morza. Wyobraziłem sobie… Nie. W zasadzie to wolę sobie wyobrażać Sajgon…

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Wietnamski hajłej i słowo o ubiorze

Moglibyście pomyśleć, że w takim mieście jak Sajgon, w którym miliony skuterów na ogromnym rondzie w środku miasta kręcą się w kółko niczym w sokowirówce, a każdy kto spróbuje znaleźć jakąś zasadę, która rządzi tym ruchem jest skazany na wizytę u psychoterapeuty, nie ma autostrady? Nic bardziej mylnego. Jeśli masz samochód (co jest dość rzadkie w Wietnamie, ponieważ zakup auta jest tu obłożony kosmicznymi podatkami) wystarczy jedynie 15.000 dongów (czyli… niecałego dolara), aby wskoczyć na wietnamski hajłej. Motocykle mają nieustającą promocję polegającą na braku konieczności płacenia za ten dobrobyt. Autostrada, która wyprowadzi nas poza miasto, wygląda już bardziej europejsko, jakkolwiek cały czas bardzo mocno azjatycko. Prędkości tu rozwijane są już ogromne (krążą opowieści o pewnych śmiałkach, którzy odważyli się na przekroczenie magicznej bariery 100 km/h, ale pewnie więcej w tym plotek, niż prawdy) i wzrasta również poziom bezpieczeństwa, jakie fundują sobie kierowcy jednośladów. O ile w mieście widok skuterzysty w kasku jest dość egzotyczny, o tyle na „autostradzie” (no dobra, wiem, że to bardzo śmiała teoria, ale przyjmijmy przez moment, że jest to autostrada) zdecydowana większość ma już coś na głowie i nie wygląda to jak bejsbolówka, czy trójkątny wietnamski kapelusz.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Chwila o ubiorze przeciętnego wietnamskiego motocyklowego pożeracza kilometrów. Ponieważ w zasadzie przez cały rok jest tu niezwykle ciepło i wilgotno (jeśli któregoś ranka wyjdziecie na ulicę i doświadczycie przyjemnej chłodnej bryzy o temperaturze 25 stopni, znaczy, że jest zimno, a miejscowi trzęsąc się ubierają ciepłe kurtki), tubylcy starają się minimalizować ubiór, ograniczając się tylko do tego, co jest naprawdę niezbędne. A więc: klapki typu japonki + zwiewne spodnie z materiału typu bawełna (rzadko jeansy) + lekka koszulinka. Jeśli pada deszcz (a podczas pory deszczowej, która trwa od kwietnia do listopada, pada dość często i dość dużo) rozwiązaniem jest sprytna pelerynka, która rozpościera się od przedniego światła (tak tak, wtedy zupełnie nie widać lampy, która i tak w zasadzie nawet po zmierzchu rzadko jest włączana) potem mamy otwór na głowę, a potem, niczym welon, swoisty ogon tak gdzieś do tylnej lampy. Jeśli jedzie pasażer – chowa się on pod tym „welonem” w zasadzie nie widząc co się wokół dzieje.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Kilku rzeczy nie widziałem w całym Sajgonie ani razu, jeśli chodzi o ubiór motocyklisty: dobrych butów za kostkę, kurtki motocyklowej, rękawic, porządnego kasku (te doniczki ze styropianem, które noszą i które kosztują w okolicach 100-300 tysięcy dongów, czyli 20-60 złotych, trudno nazwać prawdziwym kaskiem). Jak oni są w stanie przeżyć na motocyklu ubrani w taki sposób? Ano niestety nie są w stanie. Oficjalne statystyki mówią o 30 tysiącach ofiar każdego roku i choć ja na szczęście nie miałem okazji widzieć wypadku, kilkakrotnie przejeżdżałem obok miejsca, gdzie brutalne prawa fizyki okazały się dla kogoś bardzo bolesne. Całe szczęście, że od grudnia wprowadzany jest tu nakaz zakładania kasków (widać wzrost odsetka osób z czymś twardym na głowie, choć do ideału jeszcze bardzo daleko) oraz prowadzone są różnego rodzaju kampanie uświadamiające. Całe szczęście, że średnia prędkość jazdy w mieście w zasadzie nie przekracza 40 km/h. Całe szczęście, że Wietnamczycy nie jeżdżą, jak Polacy…

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Maluch dla Kowalskiego, Honda dla Nguyena

80 procent spotykanych w mieście maszyn ma naklejkę Hondy. Nazwy mają przeróżne – Dream, Wave, Super Dream, Alfa, i temu podobne, ale wyglądają tak samo, lub prawie tak samo. Duże koła, łańcuch w metalowej osłonie, jeden cylinder pojemności 100-150 ccm, automatyczne sprzęgło i ciekawa dźwignia zmiany biegów. Nasze „biegowce” mają wajchę skierowaną ku przodowi i sekwencję biegów dół-góra-góra-góra… Wietnamskie hondy mają wajchę, z punktem oparcia na jej środku (tam, gdzie jest podnóżek) a biegi zmieniamy naciskając wajchę palcami (na wyższy) lub piętą (na niższy). Jeździ się tym dość fajnie, choć oczywiście wymaga to pewnego obycia (jak również to, że brak jest tu sprzęgła). Biegi zazwyczaj są cztery, a dość częstym elementem wyposażenia deski rozdzielczej jest sprytny wyświetlacz informujący, które przełożenie jest aktualnie zapięte.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Pytając miejscowych o kilka szczegółów technicznych ich sprzętów dowiedziałem się, że palą poniżej 2 litrów na 100 km (litr benzyny kosztuje około 10-12 tysięcy dongów, czyli mniej więcej 2 PLN), że przebiegi rzędu 100 kkm są w zasadzie normą, że średni czas użytkowania takiej Hondy to… 20 lat. Oczywiście, jak wszędzie na świecie, i tam można zakupić dzieła chińskiej myśli technicznej (które bez żenady podrabiają „oryginały” zarówno nazwami typu „Sanda”, jak i łudząco podobnym wyglądem), jakkolwiek nie cieszą się one zbyt pozytywną opinią. Nawet Wietnamczycy odkryli, że tania chińszczyzna nadaje się do… Chin. Wolą wydać bajońską sumę około 3-4 tysięcy złotych i cieszyć się z Hondy, niż za jedną czwartą tej kwoty męczyć się z chińską podróbką.

Co jeszcze można zobaczyć na ulicach Sajgonu? Samych maxi jest niewiele. Zauważyłem kilka sztuk YP-ek 250 w wersji pierwszej, sporadycznie Suzuki Epicuro 150. Żadnego Burgmana (choć moi znajomi Wietnamczycy twierdzą, że widzieli identycznego jak mój K2), żadnego SilverWinga, jedno X9 o pojemności na pewno poniżej 200 ccm. Konstrukcja przepisów promuje raczej średnie pojemności rzędu 100-150 ccm i te królują na drogach. Widać nowoczesne konstrukcje Yamahy (aczkolwiek specyficzne dla rynku azjatyckiego modele o egzotycznych nazwach typu „airblade” czy „nuovo”), widać nieco markę SYM (aczkolwiek i tu modele są inne, np. Excel II, Atilla), jest nawet trochę Piaggio (szczególne Vespa, jako drogowy rarytas).

Ponieważ przepisy są tu traktowane z mniejszą lub większa swobodą, znaczna część skuterów i motocykli jest odpowiednio „stuningowana” dodatkami, które w Polsce skończyłyby się zatrzymaniem dowodu rejestracyjnego. Niebieskie diodowe światło z przodu (skutery z takim oświetleniem można oficjalnie kupić w sieci dealerskiej), sygnały dźwiękowe, które „pikają” przy włączonym kierunkowskazie i inne tego typu wynalazki, które dopełniane są przez rozmaite naklejki i malowania (od pokemonów, „tribalów”, skończywszy na różnych czachach i piorunach). Wszystko to sprawia, że ta z pozoru jednolita masa skuterów obfituje w mnóstwo indywidualnych maszyn, którymi można zarówno cieszyć oko, jak i z politowaniem współczuć właściciela. Wszystko to sprawia, że nie można oderwać wzroku od podziwiania zarówno jednośladów, jak i ich jeźdźców.

Jak przeciętny europejczyk może zafundować sobie przejażdżkę skuterem? Ano na kilka sposobów. Po pierwsze, może skorzystać z usług jednoosobowych przedsiębiorstw transportowych, pieszczotliwie zwanych przez tubylców „honda taxi”. Tu za niewygórowaną kwotę 10-15 tysięcy dongów zostaniemy dowiezieni w każde miejsce w promieniu kilku kilometrów, jako plecaczek wietnamskiego króla szos. Po drugie, możemy pożyczyć skuter. Kosztuje to od 5 dolarów (za leciwą biegową Hondę) do ok. 20 dolarów za wypasioną prawie-nówkę maszynę, która nie wymaga sprawności w machaniu biegami. Ceny oczywiście za cały dzień radochy. Po trzecie, możemy kupić skuter. Za równowartość kilku tysięcy złotych można stać się posiadaczem nowej Yamachy, czy Sym’a. Z zarejestrowaniem jest już kłopot (tylko obywatel Wietnamu może oficjalnie figurować jako właściciel jednego motocykla), ale tu europejczycy posługują się „słupami”, na których legalizują swoje jednoślady. Sposobów jest więc kilka i warto choćby przejechać się z motocyklową taksówką, żeby poczuć klimat ruchu ulicznego, pozostawiający niewątpliwie niezatarte wrażenie.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć

Smutny powrót do szarej rzeczywistości

Wszystko co dobre, kończy się zbyt szybko, a więc kiedyś musiało to nastąpić. Taksówka z hotelu na lotnisko, ostatnie spojrzenia na tętniące życiem ulice, które mimo późnej pory nieustannie przenoszą setki tysięcy jeźdźców na swych dwukołowych rumakach. Odprowadzam wzrokiem każdy róg, każdy stragan z warzywami, każdego pasjonata dwóch kółek wiedząc i wierząc, że to nie pierwsze i bynajmniej nie ostatnie moje spotkanie z tym niepowtarzalnym miejscem. Jeszcze zanim wsiadłem na pokład samolotu katarskich linii lotniczych (który w przemiły, komfortowy i profesjonalny sposób odwiezie mnie do domu) już czułem, że tęsknię za Sajgonem. Wiedziałem, że jak tylko dotknę stopami polskiej ziemi, przywitam się z córką i wyjdę z psem na spacer, będę niemal nieustannie myślał o tym, żeby jeszcze raz wrócić do miasta Ho Chi Minh’a. Żeby jeszcze raz zobaczyć te 12 milionów kół…

Text & foto: Bartek Konarski