Burgmanem 400 przez Słowacje, Węgry, Słowenie

Edytor:przemo72

Pomysł na wycieczkę rodził się od początku roku…. a nawet jeszcze dawniej. Można powiedzieć, że jest to spełnienie marzeń z dzieciństwa kiedy nie miałem ani samochodu ani motoru i chciałem jechać w świat rowerem – nigdy się nie zdecydowałem. Kupując Burgmana miałem nadzieję, że sprawdzi się jako pojazd miejski i turystyczny. Model 650 odpadał… bo nie zmieściłby mi się w mieszkaniu – na serio :), ale o tym może kiedy indziej…

Od razu powiem, że Burgman się sprawdził!

Mocno angażująca praca i brak doświadczenia nie pozwoliły mi dokładnie zaplanować podróży. Wiedziałem, że mam trochę naciągane 9 dni na wycieczkę od soboty do następnej niedzieli. Na początku plany były ambitne… jednak po zliczeniu kilometrów do przejechania w ciągu dnia musiałem je trochę urealnić – w końcu to miał też być odpoczynek!
Trasa miała wieść przez Słowację, Węgry – tu postój na dwa dni nad Balatonem a dalej przez Słowenię do Triestu we Włoszech i powrót przez Austrię i Czechy do Polski.

A wyszło tak:

Na jakiś tydzień przed wyjazdem w przebłysku geniuszu przypomniałem sobie, że zaplanowany dzień wyjazdu przypada dokładnie w dzień urodzin córki… Takiej imprezy po prostu nie można przeoczyć tylko, że czas nie guma, czasu na wyprawę ubyło. W wyniku krótkich negocjacji rodzinnych wyjazd przełożyłem na godziny popołudniowe. Tort, świeczki, tulimy tulimy, tulimy tulimy i o godzinie 15 ruszam w drogę tylko, że nie z Warszawy ale z działki teściów, co nieco komplikuję trasę. Dobrze się zaczyna. Ruszyłem i stanąłem… bo GPS nie mógł złapać sygnału (za jakiś czas zapraszam na ceremonię niszczenia telefonu marki S…..g Omnia). Jedyne 10 minut postoju i sygnał jest, trasa wyznaczona, jadę.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Sama jazda na szczęście bez przygód. Jakieś 5 godzin w siodle i czas skończyć pierwszy dzień. Około 460 km na liczniku, godzina 20. Zwardoń nad granicą Słowacką. Nocleg dostępny od pierwszego strzału. Przytulny pokoik z tv i łazienką za 35zł (sic!). Takie ceny się nie powtórzą … Do zachodu słońca jeszcze chwila więc szybka zmiana nakrycia i na wycieczkę pieszą tym razem. Jak to mówią „cudze chwalicie – swojego nie znacie” – po prostu przecudne miejsce, może trochę sentymenty odżyły – w końcu jakiej 20 lat temu tutaj na narty przyjeżdżałem. Niestety albo pamięć nie ta albo tak wiele się zmieniło – prawie nic nie poznawałem. Prawie… tak pamiętam jeden budynek to tutaj w 1989 po całodniowej ekspedycji z Warszawy mającej na celu znalezienie kwatery na ferie, polegliśmy z kolegą. (Takie były czasy bez internetu – pojechaliśmy specjalnie na weekend żeby znaleźć kwaterę na przyszłe ferie tym budynkiem była … no a jak knajpa!

Knajpy już tam nie ma ale budynek przetrwał. Swoją drogą cały dzień łażenia ponad 20 lat temu okazał się porażka, kwatery nie udało się znaleźć. Wspomniana knajpa okazała się dobrodziejstwem. Parę piw wystarczyło a kwatera się znalazła! Gorzej z powrotem do Warszawy bo pociąg relacji Bielsko Biała – Zwardoń ze śpiącym „bardzo mocno” pasażerami nie mógł jakoś dojechać do upragnionej stolicy i uparcie krążył tam i z powrotem…. tam i z powrotem… )

Dzień drugi

Po elegancko przespanej nocy czas ruszać w drogę. Na dzień dobry codzienne zmaganie z GPS, który nie może się namyślić czy w prawo czy w lewo.. Może na swoje usprawiedliwienie wspomnę, że będąc świadom ułomności posiadanego urządzenia pożyczyłem od kolegi bardziej profesjonalny sprzęt… cóż jednak się okazało? Gniazdo zasilająca znajdowało się na „plecach” urządzenia – niestety nie wpadłem na pomysł jak je przyczepić….

Mój kochany GPS poprowadził mnie „bardzo nietypową trasą” to jest szczytami gór i drogą na szczęście asfaltową ale na maximum jeden samochód. Droga może nie była „optymalna” jak w ustawieniu Auto Mapy ale na pewno ciekawa. Widoki boskie i warte trudu inżynierów S…..a i wspomnianego programu. Serdeczne dzięki za cudne krajobrazy!

Potem było bardziej szablonowo… Znalazła się autostrada i wio przez Słowację. Temperatura rosła. Paliwa ubywało. OK. Tylko gdzie są stacje benzynowe? A może jakaś informacja?

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

W momencie kiedy moja frustracja sięgnęła zenitu stacja benzynowa wyrosła jak na zawołanie. Ponieważ upał dawał się mocno we znaki, kamizelka odblaskowa poszła do schowka – może choć odrobinę będzie chłodniej…

Niestety nie było…. Była granica węgierska, zakup winietek i jazda. Początkowo autostradą, potem nawigacja ustawiona na trasę optymalną zaczęła wykazywać się własnym sprytem i poprowadziła drogami…. noooo jak z polski?

Tutaj po raz pierwszy poczułem się dziwnie samotnie. Miejscowości wyludnione, ruch prawie żaden, stacji benzynowych brak (no a jak znów się kończy benzyna…), żar się z nieba leje (około 40 stopni w cieniu – w wiadomościach węgierskich podawali, że w tym dniu zanotowano rekordową temperaturę tego lata – przynajmniej tyle zrozumiałem…).

W tym piekle na ziemi na zegarach pojawił się komunikat o konieczności wymiany oleju. Przyznam, że zdębiałem. Przegląd robiłem jakieś 2000 km temu. Zapłaciłem niemało grosza o czym zresztą pisałem na forum pt. „drogi serwis”. Takie coś w Polsce w pewnie by mnie tylko zdziwiło ale tam na Magyarskiej ziemi trochę mnie przeraziło.
Uff Miałem przy sobie instrukcję obsługi skuta z której wywnioskowałem, że nasi fachowcy nie zresetowali kontrolki wymiany oleju. Szybki reset – przy okazji niezaplanowany reset licznika kilometrów…

Jadę dalej. Gdy asfalt zaczął mi się kończyć, moja wiara w programistów malała w tempie wykładniczym. Zaowocowało to zmianą ustawień Automapy – na trasę „Szybką”. Drodze przybyło 40 kilometrów do celu, ale asfalt stał się bardziej asfaltowaty i zdatny do jazdy. Dnia ubywało w brzuchu burczało więc postanowiłem coś wziąć na ząb. No i tutaj niemiła niespodzianka. W eleganckich przydrożnych restauracjach nie akceptują kart kredytowych! WTF!

Z nawigacją a w zasadzie z telefonem coraz gorzej. Upał zawiesza sprzęcik i jedynym wyjściem jest wyjęcie baterii… Dodajmy to wszystko… nie do końca wiem gdzie jestem, głodny jak wilk, benzyny brak, upał niemiłosierny (w końcu zdjąłem kurtkę motocyklową i rękawiczki – może to i głupie ale nie dało się inaczej), zaczyna się zmęczenie….

Drobnymi kroczkami zbliżam się jednak do celu. Bankomat się znalazł, benzyna też a w końcu i hotel – całe dwie gwiazdki 🙂 Hotel bez klimy oczywiście, ale nic to zimne piwo jest, no i mokre jezioro Balaton! (40 euro za dobę) P……e! Jutro nigdzie nie jadę. Będę moczyć d..ę w tym bajorze.

Dzień trzeci

Jezioro duże, ciepłe, czyste lekko trąci błotem. Okolica betonowa i niewiele ma wspólnego z naszymi pięknymi jeziorami. Teren grodzony. Każdy hotel ma własny kawałek betonu tj. plaży. Generalnie dwa dni pobytu to aż nadto na to miejsce. Myślę, że zanudziłbym się tu na śmierć przyjeżdżając na dwa tygodnie wakacji. No cóż każdy lubi coś innego.

Dzień czwarty

Skuter zapakowany, kupę forintów zostało – nie ma na co wydać. Postanawiam dać zarobić po raz kolejny bankom tym razem wymieniając forinty na euro. Jako cel wyznaczona miejscowość Piran nad morzem Śródziemnym. Nawigacja wskazuje 440km do celu. Po przejechaniu 10 km zaczynają się tajemnicze objazdy…. Nawigacja przelicza trasę i już się robi 480 km… achhh. Nic to. Chyba warto trochę posiedzieć z mapą przed trasą a nie ufać ślepo GPS – do końca wycieczki się tego nie nauczyłem 🙂

Droga piękna. Okolica wysuszona, błaga o deszcz, którego u nas jest ostatnio aż za dużo…. Wszędzie niekończące się pola – nie takie małe poletka – Pola (przez duże P). Kukurydza nr one, słoneczniki i bliżej niezidentyfikowane zboża.

Tutaj mija mnie samochód z Polski…. To chyba da coś do myślenia tym co chcą samotnie jechać. Oczy naszły mi łzami…. długo nie mogłem pozbyć się wzruszenia….. Pięknie się jedzie i czas zatankować…. Zaraz jakieś dziwne napisy na stacji… o cholibka jestem już w Słowenii – dobrze, że się zorientowałem bo Winietę czas nabyć!

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Słowenia jest piękna. Piękne góry, morze, miasteczka i pewnie wiele więcej czego nie widziałem śmigając przez ten kraj. Jeszcze tu kiedyś wrócę! Tymczasem gdzieś w oddali błysnęło mi morze. Hurrrra dojechałem!

Autostrada się kończy i zaczyna się korek na jednopasmówce. No ale nie po to jadę skuterem, żeby stać w korku! Korek omijam i drogami na których są specjalne znaki dla motocyklistów uprzedzające o niebezpieczeństwie wywrotki dojeżdżam do starożytnego miasta Piran. Trochę kluczenia po okolicy i znajduję hotel. Ceny rosną. (80 euro za dobę). Klimatyzacji nadal nie ma 🙁 a upał prawie taki jak na Węgrzech – 38 stopni.

Morze ciepłe i czyste. Basen…pewnie też ale nie wie nie wchodziłem. Dlaczego nie mam ze sobą maski do nurkowania albo chociaż okularów do pływania? Po co natomiast taszczę ze sobą namiot, śpiwór, ciepłe ubrania na noc???? Te pytania pozostaną bez odpowiedzi i będą nauczką na przyszłość – pewnie gdyby wypakować zbędny ekwipunek torba na siedzeniu pasażera byłaby zbędna…. Piran – miasto cud. Na pewno warto zobaczyć a jak wiadomo google Twoim przyjacielem jest i informacji o nim znaleźć można co niemiara.. np. http://www.podroze.p…-wybrzeza,3441/ Miasto jest piękne ale położone na skarpie z labiryntem uliczek. Ponieważ upał był niemiłosierny i widziałem ból na twarzach kierowców samochodów wspinających się do swoich puszek, za punkt honoru postanowiłem sobie wjechać do centrum miasta. Zadanie zajęło mi 45 minut, chociaż rozwiązanie było trywialne jak mawiał mój profesor od algebry. Motocykle nie płacą za parkowanie i za wjazd do miasta co również było przyjemnym zaskoczeniem 🙂

Dzień piąty

Dzień boskiego byczenia……….

Dzień szósty

Dzień piąty spędzony nad laptopem zaowocował planem odwiedzenia jezior w Austrii w drodze powrotnej. Chyba trochę się zawiodłem. Jezioro Worthersee , które stało się celem mojej wyprawy owszem jest czyste i ciepłe. Okolica jest jednak „not user friedly”. Dostępu do jeziora prawie nie ma! Każdy skrawek ziemi z jeziorem jest wykupiony i wszędzie wielkie tabliczki „Private” i coś tam jeszcze…. Jedyny skrawek ziemi „not private” był tak wąski, że pomiędzy pięknym jeziorem a szosą było jedynie parę metrów. I weź tu odpoczywaj w takich warunkach.

Być może hotele z plażą private mają bardziej przyjazne warunki w cenie 160 euro za dobę… Nie to żebym sępił ale cena wydawało mi się nadęta i mocno wygórowana… no i znalazłem „zimmer frei” za 30 euro ze śniadaniem :).
Atmosfera w Austrii była dla mnie „dusząca”. Wszystko w kancik, och i ach…. W kwaterze, gdzie się zatrzymałem panowała sterylna czystość – po prostu strach coś pobrudzić… Żeby się odrobinkę odciąć od tego sztywniactwa zakupiłem białe wino, suszoną szynkę, ser, i pomidory. Całość zamierzałem spożyć nad wspomnianym jeziorem.
Wino przekazałem właścicielce pensjonatu do schłodzenia…. No i tu zaczął się problemik. Jak poprosiłem o butelkę – owszem dostałem, ale z zastawą na stolik, kieliszeczek, spodeczek, nożyczek, widelczyk…. no i jak tu teraz wstać i pójść nad jezioro wypić spokojnie winko???? Posiedziałem do 21 i poszedłem do pokoju czytać książkę ….. a w planie była jeszcze kąpiel o zmroku….
Sklepy jak u nas za komuny otwarte do 17:00, markety do 19:00.

Dzień siódmy

Po nadętym śniadanku, gdzie bałem się zostawić okruszka z ulgą przygotowywałem się do trasy. A trasa zapowiadała się nieciekawie…. Deszcz lał od rana. Cel…. kierunek Polska albo gdzieś po drodze… Po raz pierwszy wyciągnąłem ubrania przeciwdeszczowe. Naciągnąłem kondomy na sakwy no i w drogę…. Początkowe przyjemne 20 stopni szybko się zmieniło się w zimne wilgotne 13 stopni. Tym razem uporządkowanie Austrii chwaliłem sobie bardzo. Każdy ostrzejszy zakręt oznakowany, prędkość wyznaczona na super bezpiecznym poziomie. 350 km w deszczu minęło nadzwyczaj spokojnie. Ubranie przeciwdeszczowe działa, rękawice zimowe też 🙂
Potem było piekło – a w zasadzie potop, czyli Wiedeń. Jak zwykle bez wstępnego przygotowania z mapami wjechałem w to piękne miasto. W tym samym momencie moja nawigacja powiedziała FY.Komunikaty miałem standardowe „w lewo”, „w prawo”, „nawróć”, „lewo” ….. itd. a wszystko boolshit po prostu obłęd. Warto dodać do tego niezmniennik w postaci „brak paliwa” oraz DESZCZ a w zasadzie urwanie chmury i korek????? W takich warunkach błądziłem autostradami (i nie) Wiednia przed godzinę. Próby deszczy nie przetrzymały rękawiczki no i niestety spodnie w okolicy tylnej – nie wiem którędy, jak, czemu? Fakt, że dyskomfort był duży 🙂
Na szczęście jak zwykle w ostatniej chwili znalazła się stacją benzynowa z ciepłą kawką. Potem jeszcze herbatka … i wróciło życie. Wszystkim trzeba było zrobić „restet” nawigacja po drobnym zabiegu też zaczęła pokazywać rzeczywistość. Byłem tak „w….y” złą pogodą, że wziąłem duuuży rozpęd….przed czasem przejechałem całe Czechy znalazłem się w … Polsce (około 700km). Jak zwykle nawigacja pokazała swój pazur i poprowadziła mnie oryginalnie przez Ostravę…

Dzień ósmy

Zatrzymałem się w miejscowości przygranicznej Chałupki. Nie będę oryginalny, ale za to szczery jak powiem, że poznałem Polskę po pierwszej dziurze w jezdni od tysiąca kilometrów. Narzekać można – to chyba nasz tradycja polska 🙂 ale tu czuję się u siebie!!!!!!Cieszę się że podróż mi się udała i że jestem z powrotem. Jestem w w Warszawie jedne dzień przed czasem.
TXT i FOTO: przemo72

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć