Wietnamska prowincja na dwóch kołach, czyli droga do Hue szlakiem Ho Chi Minha

Edytor:Bartek Konarski

 

Początek, czyli Prolog.

Od mojej pierwszej wizyty w Wietnamie upłynęły już prawie dwa lata. Wspomnienie pierwszych chwil w tym kraju, które spróbowałem opisać w mojej poprzedniej opowieści spod znaku „12 milionów kół” na zawsze pozostanie w pamięci i choć w pewnym sensie przywykłem już do kilku „egzotyczności”, to jednak zawsze przyłapuję się na tym, że co rusz zaskakuje mnie coś nowego. Tym razem zaplanowałem zaskoczyć się sam, z premedytacją uknuć pewien scenariusz, który mógłbym potem postawić na półce zatytułowanej „przygody życia”. Już od wielu miesięcy prześladowała mnie, niczym prawdziwy wietnamski moskit, wizja choćby i kilkudniowej wyprawy skuterowej w tak niezwykłym miejscu. Poznania tego pięknego kraju w sposób raczej niedostępny przeciętnemu, białemu turyście ograniczającemu się do nadmorskich kurortów, lub – co najwyżej – autobusowej wycieczki z południa na północ tradycyjnym „hajłejem numer 1”.

 

Kliknij żeby powiększyć

W zasadzie nastawiałem się na samotną podróż, wychodząc z założenia, że ciężko będzie znaleźć podobnie zwariowanego osobnika, który chciałby przesiedzieć kilka dni w siodle skutera z dala od wygód i cywilizacji. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu znalazła się taki człowiek (pomimo, iż do tej pory nie był motocyklistą, to nie wyobrażam sobie, żeby po powrocie do Polski miał nie kupić jednoślada). Ułatwiło to znacznie logistykę oraz uprościło przygotowania, aczkolwiek tak czy inaczej, należało się do takiej wyprawy odpowiednio przysposobić. W sytuacji, gdy jechaliśmy w dwa skutery, zabezpieczenie techniczne sprowadziło się do linki, która umożliwiłaby holowanie pojazdu do najbliższego pit-stopu oraz żelaznego zapasu kilku litrów paliwa, przechowywanego pod siodłem na wypadek, gdyby przypadkiem zabrakło stacji benzynowej (co okazało się zupełnie niepotrzebne, gdyż droga była zaskakująco dobrze wyposażona w miejsca uzupełniania paliwa). Ponieważ skuter jest bardzo popularnym środkiem transportu w Wietnamie, droga najeżona jest przeróżnej maści warsztatami, punktami naprawy, wymiany oleju czy łatania opon. Ważne było więc, aby ewentualnie popsutego sprzęta można było podholować te maksymalnie 20-30 kilometrów do najbliższej wioski, gdzie znalezienie wykwalifikowanego kowala nie było zbyt skomplikowane. Odrobina hazardu polegająca na przeświadczeniu, iż jednoczesna awaria obu skuterów jest mało prawdopodobna, dodawała tylko smaczku tej wyprawie. Wyposażenia technicznego dopełniły: zawsze przydatny fabryczny zestaw narzędzi oraz niezastąpiona mocna taśma do klejenia czego-tylko-dusza-zapragnie. „Obyśmy tylko nie musieli tego użyć”.

Skąd wzięliśmy skutery? W Wietnamie, w którym jest to nierozerwalny element życia każdego człowieka, nie jest to zbyt skomplikowane. W wypożyczalniach krótkoterminowych można sobie poszaleć już za około 7 dolarów dziennie. Ja jednak wypożyczyłem Yamahę Nouvo na okrągły miesiąc, aby dać sobie trochę czasu na zaznajomienie ze sprzętem i pojeżdżenie po okolicy. Za jedyne 90 dolarów dostałem skuter w idealnym stanie, z przebiegiem 11.111 km (taką magiczną liczbę ujrzałem podczas pierwszej przejażdżki po mieście), tak więc obawy o stan techniczny mogłem odłożyć na półkę.

Kolejnym ważnym punktem przygotowań było zapewnienie odpowiedniej nawigacji i zadbanie o to, aby się po prostu nie zgubić w wietnamskiej dżungli. I tutaj bardzo przydatny okazał się palmtop wyposażony w GPS, do którego należało postarać się o odpowiednie oprogramowanie. Wietnam ma swój flagowy program nawigacyjny (tzw. Vietmap), który oferuje dość marnej jakości i dokładności mapę wektorową kraju, pozbawioną niestety większości mniejszych miejscowości (w miejscu małych mieścin zamiast prostej drogi jest po prostu… dziura – program „gubił się” nie mogąc wyznaczyć trasy przez taką miejscowość). Wietmapa zatem stała się opcją bardzo awaryjną (dobrze, że producent przewidział bezpłatny 14-dniowy trial), a ja – jeszcze przed wyjazdem – przygotowałem zestaw zeskanowanych arkuszy klasycznej mapy drogowej, która po kalibracji w Ozi Explorerze, spełniła swoje zadanie na piątkę z plusem. Potem należało już tylko zbudować prostą instalację zasilania (zabezpiecznikowane połączenie gniazda zapalniczki bezpośrednio z akumulatora) i można było ruszać w drogę.

Dzień Pierwszy – wydostać się z Sajgonu.

Sobotni poranek o 7 rano w Sajgonie wyglądał z pozoru zupełnie normalnie. Trochę mniejszy ruch (ale tylko trochę, bo większość ludzi ma tu wolne tylko w niedzielę), trochę jakby spokojniej, niż w zwariowany poniedziałek. Dla dwójki białych ludzi opuszczających z własnej woli komfortowy apartamentowiec w środku miasta tylko po to, aby przeżyć kilka dni w niewygodzie, dzień zupełnie niezwykły. Ostatnie przygotowania, dopinanie sakw, „Pho bo” na śniadanie w pobliskim „Pho 2000”, wymeldowanie z miejsca zameldowania. Jeszcze tylko wizyta w zaprzyjaźnionej polskiej „mecie”, już prawie na rogatkach miasta, aby zostawić służbowe laptopy. Rozstanie z tym kawałkiem elektroniki na tydzień wydaje się czymś niezwykłym, ale uświadomienie sobie, że teraz liczy się już tylko skuter, Wietnam i droga przed nami, jest myślą napawającą niesłychanym optymizmem i spokojem. Oby tylko nasi wietnamscy przyjaciele w firmie poradzili sobie ze wszystkim i dzwonili jedynie po to, aby spytać, czy żyjemy.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Kilka fotek na dobry początek. Świadomość, że słowo „powodzenia” jest ostatnim polskim słowem jaki mieliśmy słyszeć na najbliższy tydzień (co później okazało się zaskakująco błędnym przeświadczeniem). Pora ruszać.

Kierunek – północ.

Pierwsze kilometry były oczywiście przewidywalne. Sajgon jest dość rozległą metropolią (w końcu gdzieś musi pomieścić się te ponad 10 milionów ludzi) i należy pokonać kilkadziesiąt kilometrów, aby można było powiedzieć „wyjechałem z miasta”. Po dwa pasy w każdą stronę, pobocze najeżone zakładami, zakładzikami, szwalniami, sklepikami, knajpkami i stacjami paliw. Spory ruch, dużo ciężkiego sprzętu, tak więc trzeba trzymać się prawej strony, bo giganci nie zwracają na nas żadnej uwagi. Ot czasem mrugną długimi lub przytrzymają ogłuszający klakson tuż nad głową, aby zamanifestować swoją wyższość nad bikerami. Prawo większego jest tu ważniejsze od pierwszeństwa przejazdu, czy reguły prawej dłoni. Zaskakująco jednak nikomu to nie przeszkadza i wszyscy uczestnicy ruchu dość płynnie prą naprzód.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Po pewnym czasie w końcu zrobiło się luźniej. Droga jakby trochę węższa, ale i ruch jakby zelżał. To dobry moment, aby zatrzymać się na chwilkę i oswoić z myślą, że jesteśmy „na wsi”. Zjechaliśmy na bok obejrzeć pomnik ku czci wietnamskiej armii (których jest – jak się później okazało – bardzo dużo w całym Wietnamie). Stylistyką są do siebie bardzo zbliżone – kilku (czasem kilkunasto) metrowy postument, wykonany najczęściej z betonu lub kamienia, przedstawiający bohaterskich żołnierzy w niezwykle wzniosłej i bardzo symbolicznej pozie, która ma przypominać nie tyle o cierpieniach i okrucieństwie wojny (które w przypadku wojny wietnamskiej są nad wyraz jaskrawe), ile o tym, że naród wietnamski jest nieustraszony, odważny i pełen miłości do ojczyzny. Podejście trochę inne niż w Polsce, gdzie podkreśla się „martyrologię narodu”, rozpamiętuje krzywdy okupanta, a nasze pomniki pełne bólu i cierpienia okolone są drutem kolczastym, który ma nas boleć, gdy tylko na niego patrzymy. Co ciekawe, codzienna postawa Wietnamczyków wydaje się bardzo zbliżona do uczucia, jakie towarzyszyło mi oglądając widziane po drodze pomniki, a co można podsumować określeniem „żyjemy przyszłością, pamiętając o historii”. Trochę szkoda, że my „żyjemy historią, która przysłania nam przyszłość”. Chyba warto nauczyć się od Wietnamczyków czegoś więcej, niż tylko smażenia sajgonek…

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Krajobraz dość szybko zaczyna przeistaczać się w coś, co znacząco odbiega od ciasnego Sajgonu. Wąska droga pośrodku plus szerokie, czerwone pobocze, którego ze względu na śladowy ruch kołowy na szczęście nie trzeba wykorzystywać, tworzą niepowtarzalny klimat. Teren zaczyna powoli fałdować i coraz częściej obserwujemy więcej zieleni wokół drogi. Nie jest to jeszcze dzika dżungla, bo idealnie poukładane rzędy roślin robią wrażenie doskonałej harmonii, wyglądającej trochę jak fotomontaż. No ale w końcu Wietnam to agrokultura i tam, gdzie nie rośnie ryż (czyli na terenach urodzajnej delty Mekongu oraz na środkowych nizinach) rośnie coś innego: różniste owoce, kawa, herbata. Wszystko to, co doskonale czuje się w umiarkowanym klimacie, który nigdy nie odczuł orzeźwiającego mrozu.

Pora na kolejną przerwę, bo tankowania są krótkie (w końcu jak długo można nalewać 2-3 litry benzyny), a ciało potrzebuje rozruszać stawy. Niewielka miejscowość w samym środku przeróżnych plantacji i malutki targ – punkt obowiązkowy w każdym z takich miejsc. O ile przechadzając się targowiskiem w środku Sajgonu, biały człowiek nie wzbudza żadnego zdziwienia, o tyle tutaj, ludzie pracujący wokół swego punktu sprzedaży jakby stracili koncentrację po tym, gdy zatrzymaliśmy się na chwilę, a ja wyciągnąłem z torby aparat. Niby wszyscy robią cały czas to samo, jednak ja nieodparcie zaczynam czuć na sobie wzrok coraz to większej liczby ludzi. Nie nie, żadnej wrogości, ani grama agresji. Raczej coś, co można nazwać „radosną ciekawością”. Na mój uśmiech (który jest tutaj uniwersalnym, ponadnarodowym, gestem porozumienia i przyjaźni) miejscowi odpowiadają tym samym. Czuję się trochę jak w zoo (a ja robię za rzadki okaz przyrody), ale atmosfera jest niezwykle miła. Kilka zdjęć, kilka uśmiechów, a ponieważ nie mamy nic do kupienia, jedziemy dalej.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Droga pnie się coraz bardziej ku górze, a my zaczynamy odczuwać coś, co nie było nam dane do tej pory podczas pobytu w Wietnamie. Robi się chłodno. Oczywiście słowo „chłodno” jest w tym przypadku niezwykle względne, ale dla nas, przywykłych przez ostatni miesiąc do temperatur rzędu 28-32 stopni na Celsjuszu, powietrze o temperaturze około 20-23 stopni robi wrażenie orzeźwiającego chłodu. Całe szczęście, że są kurtki, podpinki, bluzy i inne akcesoria wzięte „na wszelki wypadek”. Możemy jechać dalej i nawet niewielki deszczyk nie robi na nas specjalnie wielkiego wrażenia.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Krajobraz nieco się zmienia, na drodze pojawiają się dziwne pojazdy, przypominające miniaturowy traktorek z przyczepką, na której siedzi około kilkunastu ludzi. Uprawy rozciągające się dookoła też jakby nieco inne. Zwalniam i dopiero po chwili uświadamiam sobie – to kawa. Charakterystycznie poprzycinane krzewy (nieprzycinany kawowiec potrafi osiągać dość wysokie rozmiary stając się kłopotliwą w zbiorach rośliną), szerokie liście o bardzo głębokiej, ciemnozielonej barwie i czerwone owoce kawowca przypominają mi, że Wietnam jest dość znaczącym graczem na rynku tego ożywczego napoju (w zasadzie drugi w świecie, po niepokonanej Brazylii), który – poza tym, że stawia zmęczonych na nogi – stanowi po ropie naftowej najbardziej strategiczny surowiec.

Nie sposób nie wtrącić w tym miejscu kilku słów o wietnamskiej kawie. Jest ona tu dość charakterystyczna na tle tego, co możemy wypić w Polsce i każdy smakosz kawy powinien oznaczyć Wietnam jako punkt obowiązkowy jeśli chce kiedyś powiedzieć, że pił każdą kawę na świecie. Wietnamska kawa jest niezwykle aromatyczna, a sposób w jaki jest palona sprawia, że możemy ją określić jako nieco „tłustą”. Ziarna aż błyszczą w słońcu, zapach przyjemnie łechce nozdrza, a niektóre domowe młynki elektryczne wykazują tendencję do „zapychania się” (dlatego zaopatrzyłem się w tradycyjny, ręczny młynek, który rewelacyjnie radzi sobie z Wietnamskim ziarnem).

Każda, nawet najmniejsza miejscowość, którą mijaliśmy po drodze przez dobrych kilkaset kilometrów, żyje z kawy. Na każdym podwórku, przy każdym domu, setki kilogramów owoców kawowca rozsypanych pieczołowicie na brezentowych matach, podlegało swoistemu procesowi suszenia. W zasadzie trochę trudno nazwać ów proces suszeniem, bo przy bliższym przyjrzeniu się, owoce te lekko gniły (może fermentowały) wydając bardzo specyficzny, ale również dość przyjemny, zapach. Miąższ czerniał, ziarno kawy znajdujące się wewnątrz również lekko zmieniało kolor, potem odchodziło od reszty, aby można je było wyprażyć. Dalszy ciąg tego procesu już znacie, przerabiacie to każdego ranka w swojej filiżance.

Ponieważ Wietnam uprawia głównie robustę, wietnamska filiżanka kawy jest niezwykle mocna (gatunek ten posiada bardzo wysoką zawartość kofeiny) i potrafi niesłychanie szybko postawić na nogi. Jak przyrządzić kawę po wietnamsku? Mamy dwa podstawowe sposoby: pierwszy to „caphe sua”, czyli kawa z mlekiem, na ciepło. Do szklanki (tak tak, filiżanki nie są w modzie) nalewamy na dno nieco skondensowanego słodkiego mleka (to wietnamskie jest bardziej gęste, ale nasze polskie również świetnie się nadaje), potem za pomocą charakterystycznego filtra (który jest bardzo uproszczoną wersją przelewowego ekspresu „uplugged” i wygląda jak metalowa filiżanka z pokrywką na niewielkim spodku) kawa kropla po kropli spływa do szklanki tworząc dwie wyraźne warstwy. Potem już tylko mieszamy tak długo, jak bardzo słodką kawę chcemy wypić i gotowe. Istnieje też wersja orzeźwiająca, czyli „caphe su da”. Dodajemy na początku nieco więcej mleka, a na koniec wsypujemy kilkanaście kostek lodu. Obie wersje do dostania na każdym rogu w Sajgonie za – co najwyżej – jednego dolara (ok. 16000 VND). Jeśli ktoś myślał o zaśnięciu, po takiej dawce może chodzić po ścianach przez kilka dobrych godzin.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Dzień ma się ku końcowi, na zegarku już po 16, tak więc za około godzinę zacznie robić się ciemno. To chyba dobry moment na poszukanie jakiegoś kąta do spania. Dobrze, że GPS pokazuje nieopodal miejscowość wyglądającą na coś większego od wioski składającej się z kilku drewnianych chat. Do Buon Ma Thuot zajechaliśmy już po zmroku, już podczas padającego deszczu. Pierwszy dobrze oświetlony hotel o wdzięcznej nazwie „Lu Gia”, najdroższy pokój o obiecującej nazwie „VIP room”, który kosztował całe 250.000 VND (czyli równowartość 15 USD) i można iść spać. Na liczniku 380 kilometrów, choć plecy i tyłek zaskakująco mają się świetnie. Jutro ruszamy dalej.

Dzień Drugi – Kon Tum,
czyli odrobina cywilizacji wśród wietnamskich wyżyn

Wczorajszego wieczoru niewiele było opcji na zjedzenie kolacji. Lokali wokół hotelu było jak na lekarstwo (nie liczę bardzo lokalnej knajpy, którą chyba nawet po uwzględnieniu wietnamskich standardów możnaby nazwać za kiepską), na szczęście obsłudze hotelowej udało się jakoś przetłumaczyć, że potrzebujemy tylko wrzątku, aby przyrządzić sobie klasyczną zupkę błyskawiczną zabraną z Sajgonu „w razie Niemca”. Pani zrozumiała prośbę nad wyraz dobrze, bo przyniosła – już gotowe – błyskawiczne zupki zalane gorącą wodą, na dodatek z wbitym żółtkiem i odrobiną lokalnej zieleniny. Rewelacja. Poranne śniadanie również odbiegało nieco od standardów, do których przywykliśmy stołując się – bądź co bądź – w niezwykle wyrafinowanym kulinarnie Sajgonie. Trzy posadzone na talerzu jajka plus lekka mini-bagietka i wietnamska herbata to było wszystko, co mógł zaoferować ów hotel gościom mieszkającym w pokoju dla VIP-ów. Gdyby nie prowiant, na który znalazło się miejsce w moich sakwach, trzebaby było od razu po wyjeździe szukać czegoś do zjedzenia. Osłodą był minibar w pokoju hotelowym, który ugościł nas piwkiem na dobranoc za niecałe 2 złote.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Posileni porcją sadzonego cholesterolu ruszamy w drogę. Po wczorajszym lekkim przegięciu, jeśli chodzi o liczbę kilometrów i czasu spędzonego w siodle, dziś postanowiliśmy potraktować sprawę lajtowo i dotrzeć co najwyżej do miasta Kon Tum, które na mapie wyglądało niezwykle okazale, co dawało nam nadzieję na znalezienie przyzwoitego hotelu. Po przełożeniu na cyferki dawało nam to niecałe 300 kilometrów drogi. Znaczy, że obiad zjemy w Kon Tum.

Pogoda nie była zbyt rewelacyjna. Co prawda, nie licząc wczorajszego deszczu, było w zasadzie sucho, ale spodziewałem się czegoś więcej po – jakby nie było – rozpoczętej niedawno porze suchej (kiedy przyjechałem do Sajgonu pod koniec października, padało prawie codziennie, ale już po dwóch tygodniach deszcz w ilościach homeopatycznych pojawiał się co najwyżej dwa razy w tygodniu). Chmury przysłaniały niebo prawie cały czas, temperatura była dość daleka od upałów w Ho Chi Minh City. Klimat był tu zupełnie inny, ale po pewnym czasie dotarło do mnie, że tak skrajnie umiarkowana i niemęcząca pogoda była idealna dla rosnących wszędzie dookoła krzewów kawowca.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Jeszcze przed południem udało dotrzeć się do sporej mieścimy na naszej trasie, w której postanowiliśmy nakarmić nasze puste żołądki. Miejscowość o wdzięcznej nazwie Pleiku wyglądała dość obiecująco. Są hotele, ulice dość szerokie, gdzieniegdzie jest nawet sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach. Znaczy, że jest cywilizacja, a tam gdzie cywilizacja, musi być dobre jedzenie.
Nie myliliśmy się. Tradycyjne „Pho bo” w dość kameralnym lokalu o tajemniczej nazwie „Kien cuong” okazało się być przyrządzone na tyle wyśmienicie, że do dziś znajduje się wśród trzech najsmaczniejszych rosołków Pho, jakie udało mi się zjeść w tym przesmacznym kraju. Miejsce, w którym się stołowaliśmy zostało oczywiście dokładnie wyselekcjonowane za pomocą metody „gdzie siedzą miejscowi, tam musi być dobrze”, z całkowitym pominięciem parametru „porządek na podłodze” (co zresztą widać na fotografii).

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Smaczny obiad i pełny żołądek, jako jego konsekwencja, zdecydowanie poprawiają samopoczucie i pozytywnie nastawiają do życia. Dodatkowo, mając w planach jedynie kilkadziesiąt kilometrów trasy, zatankowane skutery i orzeźwiającą zieloną herbatkę w schowku czułem, że nic nie zmąci przyjemności podróżowania. Droga tradycyjnie świetna, widoki tradycyjnie zapierają dech, uczucie podczas jazdy tradycyjnie najlepsze, jakie do tej pory mnie spotkało za sterami jednośladu. Nie miałem na uszach słuchawek, ale cały czas grała muzyka. Pod tyłkiem jednostka o mocy kilku mechanicznych rumaków, a ja czułem się jak za sterami Goldwinga (którym oczywiście, jak dotąd nigdy nie jeździłem). Niesamowite uczucie, którego nic nie mogło i nic nie chciało zmącić. Nawet nie wiedząc kiedy, wjechaliśmy do Kon Tum. Po chwili okazały hotel „Indochine”, który bez wahania postanowiliśmy wybrać, jako miejsce noclegu. Nawet specjalnie nie dbałem o to, czy tym razem będzie ciepła woda w kranie i czy na śniadanie uda się zjeść coś innego niż sadzone jajka. Zresztą hotel wyglądał dość luksusowo, w porównaniu do tych, które mieliśmy okazję podziwiać przez ostatnie dwa dni. A nawet, jakby nie było tak różowo, widok z okna rekompensował wszelkie ewentualne niewygody. Z trzech gwiazdek, którymi to miejsce mogło się poszczycić, jedna na pewno jest za to, co mogłem oglądać wystawiając z pokoju głowę na świeże powietrze.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć

Po rozładowaniu skuterów i zameldowaniu się w hotelu, którego parter wyglądał jak po przejściu tornada (co okazało się pozostałościami po zakończonej właśnie weselnej imprezie), postanowiliśmy wybrać się na mały spacer po mieście. Kon Tum jest, jak na standardy wietnamskie, niewielką mieściną. Pomimo, iż można spotkać tu białych ludzi (których natężenie jest odwrotnie proporcjonalne do odległości od hotelu), to 50-tysięczne miasteczko wygląda na nietknięte przez turystyczny biznes. Sklepy oferują towary dla miejscowych, lokalny targ z jego lokalnymi specjałami, zapachami i kolorami raczej nie przyciąga obcych. Zaułek suszonych ryb, obok którego nie sposób przejść obojętnie, stoiska z mięsem, czy strefa warzyw i owoców wyglądają niezwykle egzotycznie. Może nawet zbyt egzotycznie, jak dla białego człowieka, który wcale nie stroni od lokalnych przysmaków serwowanych w lokalnych restauracjach, głównie dla lokalnych klientów. Co innego tubylcy, których tu nie brakuje, a którzy wybierają, przebierają, kupują i się targują. My zdecydowaliśmy się na zakup piwa krajowej produkcji marki „333” (czyli „ba ba ba” jak to mówią Wietnamczycy), po czym wolnym krokiem wróciliśmy do hotelu. Jutro czeka nas kolejne wyzwanie, bo do Hue zostało grubo ponad 300 kilometrów.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Dzień Trzeci –
dziką dżunglą prosto w ramiona Hue.

Hotel „Indochine” mimo posiadania w swoim arsenale aż trzech gwiazdek, ciepłą wodą w kranie również nie mógł się poszczycić. W zasadzie to już zacząłem się przyzwyczajać. Zresztą na dworze jest ciepło, a ja chciałem mieć przecież „prawdziwą męską przygodę”. Całe szczęście, że za chwilę śniadanie, bo umieram z głodu. I tutaj lokal stanął na wysokości zadania. Ciepłe pieczywo, wyborne naleśniki, dżem i świeże owoce poprawiły humor o poranku. Druga gwiazdka za śniadania. Nie odgadłem, za co hotel ma trzecią gwiazdkę, ale było to już w zasadzie nieistotne. Właśnie wstało słońce, a my szykujemy się do drogi. Trochę nierealną myślą wydaje się, że jeszcze dziś zameldujemy się u celu podróży.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć

Ostatni dzień w siodle okazał się niezwykle bogaty i niezwykle różnorodny. Pierwsze kilometry po wyruszeniu z miasta na północ, tradycyjnie już drogą nr 14, to lajtowa jazda wśród wyżyn środkowego Wietnamu. Zza chmur wyszło słońce, krajobraz nabrał zupełnie innych barw. Po kilkudziesięciu kilometrach droga zaczęła wić się nieco bardziej, dostarczając nam dodatkowej porcji przyjemności jeżdżenia po zakrętach. Jak później się okazało, rozpoczął się właśnie najciekawszy, najbardziej skuterowy, najbardziej widokowy, najbardziej niesamowity odcinek szlaku Ho Chi Minha. Najbardziej kosmiczny kawałek asfaltu, którym miałem okazję jechać. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jakby czekało tylko dla nas, zupełnie jakby ten kawałek drogi wybudowano specjalnie na nasz przejazd, aby dostarczyć nam maksymalnych wrażeń. Przepiękne pagórki, przepasane serpentyną drogi o nieskazitelnym asfalcie, po którym dziwnym trafem podróżowała znikoma ilość skuteromaniaków i prawie niezauważalna ilość tych, co zostawiają dwa ślady. Wyciskaliśmy ze swoich maszyn ostatnie resztki mocy składając się w ciasnych zakrętach, a jedynym dylematem było to, czy bardziej skupić się na jeździe, czy na nieziemskich widokach. Każdy kolejny zakręt odsłaniał piękno kraju, który kilkadziesiąt lat temu skażony był wybuchającymi pociskami, hałasującymi helikopterami i zuchwałymi żołnierzami US Army, którzy w swej nieskończonej głupocie zapragnęli uszczęśliwić na siłę wietnamski naród. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że zwycięstwo Wietnamu było zupełnie nieprzypadkowe. Tak zróżnicowany teren, pofałdowany niczym porządnie wypieczona karpatka, poprzecinany rwącymi rzekami i ciasnymi przełęczami, porośnięty dziką dżunglą, w którym wierzchołki gór toną w chmurach, a bezkresne pola ryżowe w dolinach prażą słońcem mocząc nogi po kolana, musiał być dla amerykańskich żołnierzy prawdziwym piekłem. Całe szczęście, że to piekło, znowu stało się rajem, który mieliśmy zaszczyt podziwiać zza skuterowej kierownicy.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Wjeżdżamy coraz wyżej i skutery zaczynają łapać zadyszkę. GPS pokazuje już ponad 1000 metrów nad poziomem morza, co sprawia, że skromna 100-centrymetrowa jednostka napędowa mojej Yamahy Nouvo, mimo odkręcenia palnika na 100%, na niektórych odcinkach słabnie i zwalnia do 40 km/h. Temperatura spada, a ja zastanawiam się, kiedy zaczniemy zjeżdżać w dół i – co ważniejsze – jaka po drugiej stronie jest pogoda. Słońce schowało się za ołowianymi chmurami, ale na szczęście (jeszcze) nie pada. Jedna z chmur zaczaiła się na nas za zakrętem, atakując znienacka. Widoczność spadła do kilkunastu metrów, kropelki wody pojawiły się na szybie kasku, a asfalt błyszczał od wilgoci. Krajobraz wokół nabrał niezwykle dzikiego charakteru, a aura spełniła swe obietnice i zaczęło padać. Znaczy, że przebiliśmy się przez góry i teraz czeka nas jazda w dół w nieco innych warunkach pogodowych.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Kilka kropel szybko zmieniły się w deszcz, a deszcz dość szybko zmienił się w ulewę. Tym razem Wietnamska dżungla pokazała swe mokre oblicze. Droga wiła się w dół, spływając niczym górski potok. Po prawej stronie równolegle do drogi, wił się prawdziwy górski potok, znacznie szerszy i znacznie szybszy od tego, po którym jechaliśmy. Po drugiej stronie rzeki spływająca deszczem dzika dżungla. Porośnięte strome zbocza, na których stały samotne olbrzymy – drzewa spływające zielenią, zupełnie jakby dżungla zalała ich korony. Człowiek stał się istotą dość rzadko występującą, zabudowania jakby również się przerzedziły. Przejeżdżając koło kilku domów skupionych po jednej stronie drogi, na górskim zboczu pośrodku niczego zastanawiam się, jak może wyglądać życie w takim miejscu i jak bardzo takie życie różni się od mojego. Będąc w takich miejscach można na nowo przemyśleć kwestię „być czy mieć” mając nadzieję, że nasze myśli choć na moment umkną nieodpartemu pędowi ku posiadaniu i skupią się na tym, co jest najważniejsze. Jadąc tą drogą w strugach deszczu miałem tę niepowtarzalną okazję, aby zastanowić się, dokąd tak naprawdę jadę. Ludzie idący pieszo, objuczeni czymś bliżej nieokreślonym, których mijam po drodze, a którzy mają do przebycia na oko 10-15 kilometrów do najbliższych zabudowań w rzęsistej ulewie, nie mają w zasadzie niczego, na czym skupia się ówczesny konsumpcyjny świat, a mimo wszystko uśmiechają się, gdy widzą mnie zza kierownicy. Charakter Wietnamczyków, narodu bardzo ciężko doświadczonego przez okrucieństwo wojny, którego rany są wciąż bardzo świeże, tak bardzo różni się od naszego. Doświadczenia mamy przecież dość podobne, a jednak sposób w jaki sobie z nimi radzimy jest tak odmienny.

Po długim zjeździe górską serpentyną, w końcu zajechaliśmy na stację benzynową. Jest kawałek dachu, jest więc możliwość zejścia z motocykla i zdjęcia przeciwdeszczowej pelerynki choć na moment. Dojechaliśmy na stację na ostatnich kroplach paliwa i wtedy zrozumiałem czemu po drugiej stronie pagórków paliwo było tak drogie. Całe szczęście, że zatankowaliśmy (jak się później okazało) na jednej z ostatnich stacji przed górską przeprawą. Dzięki temu awaryjny zapas paliwa pod moim siedzeniem okazał się niepotrzebny.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Kilkanaście kilometrów później deszcz zrobił sobie w końcu krótką przerwę. My opuszczamy już szlak Ho Chi Minha i drogą numer 14B odbijamy w stronę autostrady na wysokości miasta Da Nang. Droga numer 1, najważniejszy i najbardziej zatłoczony szlak komunikacyjny Wietnamu jest – w porównaniu z trasą, którą jechaliśmy, zupełnie nudna. Wyciskamy ze skuterów v-max (które wynosi licznikowo około 85-90 km/h), wymijając oraz wyprzedzając masę ciężkiego sprzętu. Jedynym urozmaiceniem, na który załapaliśmy się po drodze, jest miejsce zwane „Deo Hai Van”. Ten kawałek drogi nr 1 zawsze był pewnego rodzaju wyzwaniem. To miejsce, w którym góry schodzą do samego morza utrudniało zarówno budowę drogi, jak i poruszanie się po niej. Dodatkowo wieczne mgły unoszące się nad tym miejscem sprawiały, że było ono jeszcze bardziej niebezpieczne. Ponieważ jednak my mieliśmy za sobą około 1000 kilometrów wąskich górskich dróg, postanowiliśmy, że dla odmiany łykniemy cywilizacji i zobaczymy, czy Wietnamczycy potrafią budować tunele. Zbudowali oni tunel mierzący ponad 6 km długości, który niesłychanie ułatwia podróż w tym trudnym miejscu. Zamiast okrążać górę i jechać jej zboczem, mając po prawej stronie Morze Południowochińskie, można za niewielką opłatą przeciąć sam jej środek. Niestety, posiadacze jednośladów mogą to zrobić jedynie w autobusie, podczas gdy skutery jadą na ciężarówce obok. Taki przejazd kosztuje równowartość kilku złotych i jedynym irytującym jego akcentem było to, że musiałem poodpinać wszystkie sakwy, aby skuter został załadowany na specjalnie do tego przystosowane auto. Potem pozostało już tylko kilkadziesiąt kilometrów „autostradą” aby w końcu, po trzech dniach w siodle, zobaczyć upragnioną tablicę z napisem „Hue”.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Koniec, czyli Epilog.

Udało nam się przebyć nieco ponad 1000 km w ciągu 3 dni. Dla białego człowieka, przyzwyczajonego do jeżdżenia szybkimi sprzętami po szybkich trasach ten wynik może okazać się dość mizerny, ale trzeba mieć świadomość tego, że europejska granica odrobiny przyzwoitości, jeśli chodzi o prędkość przelotową, w Wietnamie jest już poza kresem możliwości maszyny, drogi i jeźdźca. Nawet bardzo nielicznie widziane jednoślady z górnej półki (np. CBR 600RR w drodze do Delty Mekongu, czy widziany w centrum Sajgonu jedyny Silverwing) poruszały się z prędkościami podobnymi do naszych, czyniąc z tych motocykli raczej narzędzie lansu, niż coś, czego możliwości można wykorzystać choćby i w połowie. Ale może to i dobrze? W końcu szanse podziwiania otaczającego nas świata drastycznie maleją wraz ze wzrostem prędkości jazdy (chyba zaczynam rozumieć tych majestatycznych jeźdźców na ciężkich powolnych armaturach, którzy „jadą w stronę zachodzącego słońca”… a może po prostu się starzeję?)

W Hue spędziliśmy 3 dni, podczas których mieliśmy okazję obejrzeć kilka najważniejszych atrakcji turystycznych tej byłej stolicy kraju. Całodniowa wycieczka po grobowcach wietnamskich cesarzy, ukazująca unikatowe piękno architektury, czy równie całodniowa wyprawa szlakiem 17 równoleżnika, czyli tzw. strefy zdemilitaryzowanej, oddzielającej Wietnam północny od południowego. Kawałek historii dawniejszej, ukazującej potęgę Wietnamskiego królestwa, którego widoczne wpływy z Chin nadają bardzo azjatyckiego charakteru pełnego harmonii i zadumy oraz historii najświeższej, w której pewne miejsca wydają się wciąż pobrzmiewać hukiem artylerii i łopotem wirników helikoptera.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć

Kiedyś musiał nadejść ten dzień i trzeba zacząć myśleć o powrocie do Sajgonu. 1000-kilometrowa trasa autostradą wzdłuż morza nie stanowiła nas zbyt ciekawego sposobu na spędzenie czasu, głównie ze względu na brak jakichkolwiek atrakcji po drodze oraz dość zatłoczoną i niebezpieczną drogę. Dlatego też zdecydowaliśmy wysłać skuter autobusem do domu, aby samemu przeskoczyć do Ho Chi Minh City samolotem. Lecąc spowrotem do zatłoczonego miasta odprowadzałem myślami każdy kawałek drogi, który pokonaliśmy, każde spojrzenie ludzi i każde miejsce, które swym pięknem zatrzymało nasze skutery na kilka chwil, aby je uwiecznić tak niedoskonałym narzędziem, jakim jest obiektyw aparatu. Żadne zdjęcie, które macie okazje zobaczyć, nie może oddać tego, co miałem zaszczyt podziwiać, ale może będzie ono jakąkolwiek namiastką i da choćby i cień tego, co czułem podróżując przez wietnamską prowincję.

Na koniec kilka informacji technicznych, które podaję dla potomnych:
Skutery: Yamaha Nouvo + Honda Wave
Pokonany dystans: około 1100 km
Usterki po drodze: zero 🙂

Koszty wyprawy (dla jednej osoby):
– wynajęcie skutera (na 1 miesiąc): 90 USD (tygodniowo koszt zamyka się w kwocie 30 USD)
– paliwo: około 350.000 VND (około 27 litrów benzyny 92 oktanowej)
– noclegi: 125.000 VND + 17,5 USD + 30 USD
– jedzenie: nie więcej niż 25 USD
– turystyka w Hue: około 25 USD + 200.000 VND
– wysłanie skutera do Sajgonu: 320.000 VND
– bilet lotniczy Hue-Sajgon: 68 USD
– wszelkie inne uciechy i drobne wydatki: nie więcej niż 50 USD
Razem: około 1.000.000 VND + około 310 USD = nie więcej niż 370 USD

No i specjalne pozdrowienia dla właścicieli zaprzyjaźnionego „Amigo Hotel” w Hue (www.amigohotel.net), którzy swą ponadprzeciętną gościnnością i przepysznymi naleśnikami zaskarbili moją ogromną sympatię.

Cám ơn nhiều.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Tekst & foto: Bartek Konarski (bartosinski)