Skuterowy zlot The Tall Ship’s Races 2007.

Edytor:Jerzyk

Zlot wielkich żaglowców mający miejsce od 04- do 07-sierpnia w Szczecinie w ramach „THE TALL SHIP’S RACES 2007” spowodował, że zaproponowałem na ten termin zlot braci maxi-skuterowej z Burgmanii w tym samym miejscu i czasie. Propozycja została wysunięta z dużym wyprzedzeniem, a forma i zakres imprezy ewoluowały w czasie – jeśli chodzi o trasy do zwiedzania, program i czas trwania. Ostatecznie zlot przybrał formę kameralną i bez wątku skandynawskiego. W zamian za to odwiedziliśmy Niemcy.

 

Główne wydarzenie, czyli zlot wielkich żaglowców przyciągnęło zainteresowanie bardzo wielu osób. Nawet tych, którym tematyka żeglarska na co dzień jest obca. Odwiedziło ją na miejscu około 2 mln. gości. 6.000.000 wejść odnotowano na stronę internetową zlotu. 15.000.000 osób obserwowało zlot przez kamery internetowe. 50.000 osób odwiedziło pokład meksykańskiego żaglowca „Cuauhtemoc”. 6.000 członków załóg przypłynęło do Szczecina. Szczerze mówiąc, przed imprezą dawało się niekiedy słyszeć powątpiewające uwagi: …czy (w ogóle) tak duża impreza ma szansę wypalić(?). w czasie o imprezie niczego w podobnym stylu już się nie dało usłyszeć. Wszyscy wyrażali jedynie zadowolenie, że mogli coś takiego obejrzeć.

Dzień I – sobota: 04/08/2007

Ok. godz. 11.00 przyjeżdża na camping SUZUKI z Zielonej Góry wraz ze swym „pleca(cz)kiem”. Po uzyskaniu ode mnie telefonicznej informacji, że kolejnych gości-zlotowiczów powinniśmy spodziewać się nieco później, gdyż mają do pokonania znacznie większe odległości, a także byli poinformowani, że doba campingowa rozpoczyna się o godz. 14.00. Jednak pomimo wcześniejszego przybycia SUZUKI zostaje „zakwaterowany”/otrzymuje klucze bez problemu. Twierdzi również, że warunki zakwaterowania na campingu są całkiem o.k., czyli jest zadowolony. I w porządku. Ponieważ jednak dwójka z Zielonej Góry mogła przyjechać tylko na jeden dzień/nocleg więc nie mogli pozwolić sobie na oczekiwanie (nie wiadomo jak długo) na przybycie ostatniego uczestnika zlotu – wybrali się więc niezwłocznie na lewobrzeżną część Szczecina na zwiedzanie przybyłych już jachtów.

Do godziny 14.00 zdążyli dojechać wszyscy pozostali uczestnicy zlotu – tak Rob.B z Łodzi (bez Zołzy), jak i cała grupa trójmiejska w tym i towarzystwo latarnicze: Mirka z Pijawka i Pijamem, dwa Plececzki z Kaczą i Lechem z DR.BIG-iem/Berlin (nie tylko i wyłącznie z dwoma psami), Mareczek (bez Magduski) a także Mirka i Maarek z Poznania. Przybyli również Fanka i Drogowiec, którzy wcześniej długo nie zdradzali takiego zamiaru. Czyli wszyscy wykazali się dyscypliną zlotową. Biorąc bowiem pod uwagę fakt, że był właśnie weekend oraz odległości do pokonania liczyłem się z ewentualnością póĄniejszego przybycia ostatniego uczestnika.

Kliknij żeby powiększyć

Wyobrażam sobie/wygląda na to, że po przybyciu większości gości musiało dojść do pewnego zamieszania na recepcji. Z jednej strony przybywający zlotowicze chyba jakby nie pamiętali swoich nazwisk, ani również i mojego (tzn. nie wiedzieli komu, na czyje konto wpłacali swe zaliczki), a z drugiej strony będący właśnie na recepcji campingu pracownik nie był najlepiej zorientowany/nie potrafił dojść, gdzie (w komputerze) właściwie znajdują się wszystkie niezbędne dane osobowe uczestników naszego zlotu. Szczęśliwie jednak jeszcze z samego rana zadzwoniłem do recepcji campingu i na wszelki wypadek ponownie przekazałem kontakt telefoniczny do siebie. Tak więc – widząc, że „niezorientowani” goście są „zeskuteryzowani” – po połączeniu się recepcji ze mną wszystko szybko się wyjaśniło. Gdy już przybyłem (jak najszybciej) na camping wszyscy zdążyli już dawno otrzymać klucze do pokoi i zadomowić się. Przepytywani przeze mnie: czy pokoje i ich standard im odpowiadają(?) nie narzekali – a wręcz przeciwnie pokoje i całe otoczenie na campingu bardzo chwalili.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Ponieważ do wieczora i końca dnia było jeszcze całkiem daleko a i cała przybyła grupa wykazywała po podróży ciągle jeszcze nadspodziewanie dobrą kondycję, dobry humor i całkowity brak symptomów zmęczenia została ad hoc podjęta decyzja o szybkim wybraniu się na lewy brzeg Odry w celu zwiedzania przybyłych już jachtów – podstawowego celu naszego zlotu. Wybraliśmy się tam oczywiście na 2oo, które pozostawiliśmy jednak w centrum miasta pod Bramą Królewską – w pewnym oddaleniu od nabrzeży, przy których zacumowały jachty. A to z tego powodu, że duży obszar wyłączony został z ruchu kołowego.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

W drodze od Bramy Królewskiej na nabrzeża z zacumowanymi jachtami

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

przeszliśmy m.in. przez Zamek Książąt Pomorskich – a właściwie to tylko przez jego dziedziniec. Mieliśmy tam okazję zobaczyć ogromny nowy, biały namiot wewnątrz którego zaaranżowana została z eleganckim wystrojem sala bankietowa – z przeznaczeniem na bankiet dla kapitanów wszystkich przybyłych jachtów. Namiot zajmował tak wiele miejsca na ogromnym dziedzińcu zamkowym, że niewiele miejsca pozostawało na przechodzenie obok i niewiele można było zobaczyć z odnowionej zamkowej elewacji.

Następnie po kilka zdjęć wykonanych z tarasu przed zamkiem, stanowiącym punkt widokowy na zacumowane jachty i port.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć

Następnie kierujemy się dalej ku jachtom maszerując m.in. przez nowe stare miasto. Nowe: bo ostatnie ledwie świeżo zbudowane – w tym część jeszcze w stanie surowym, ledwie zadaszona bądź prawie pachnąca farbą, a stare: gdyż pobudowane dokładnie w obrysach ulic i pozostałych/odkopanych starych fundamentów.

Po minięciu nowego-starego miasta już bardzo blisko mieliśmy do nabrzeży z jachtami. Schodząc przy moście Długim przeszliśmy – oglądając pierwsze z jachtów – na początek przez Bulwar Piastowski by z kolei minąć Bulwar Chrobrego i na końcu obejrzeć wszystkie największe jednostki cumujące aż do końca nabrzeża wzdłuż ulicy Jana z Kolna. Jachtów było naprawdę wiele. Rozmaitej wielkości i konstrukcji. Opowiadać można byłoby wiele – jednak niech najlepiej przemówią prace zlotowych „fotografistów”.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć

W trakcie zwiedzania jachtów w tym dniu widząc tłumy ludzi zacząłem wierzyć w realność wcześniejszych szacunków na temat spodziewanej ilości turystów: między 1,5 – 3,0 mln osób. Do tego stopnia, że zaczęła mnie nachodzić obawa, że wydepczą depresję.

Po zakończeniu zwiedzania tego jednego ciągu nabrzeży z jachtami minęło kilka dobrych godzin i – pomimo szczerych zachwytów nad pięknem niektórych żaglowców (szczególnie: meksykańskiego) dało się to we znaki zwiedzającym zmęczenie i dzień zaczął się kończyć. Trzeba było skierować się do miejsca, w którym pozostawiliśmy nasze 2oo i robiąc po drodze zaopatrzenie skierować się na camping.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Już na campingu przypomniałem grupie plan na kolejny dzień, ustaliłem czas gotowości do wyjazdu (taksówkami) na wycieczkę kajakową: na godz. 09.00.

Dzień II – niedziela: 05/08/2007 – „DZIEŃ BEZ SKUTERA!!!” – nie dotyczy „rezydenta”!

Na tego dniowy poranek usiłowałem zamówić na nasz wyjazd – na plażę Dziewoklicz, gdzie mieliśmy rozpocząć i zakończyć nasz wypad kajakowy – (4) taksówki już poprzedniego wieczoru. Jednakże było to niemożliwe. Żadna z kompanii taksówkowych nie przyjmowała zamówień na tak odległy termin. Udało mi się je zamówić dopiero rano, przed wyjazdem z domu. Gdy przed godz. 09.00 podjeżdżałem pod camping skuterem 4 taksówki już czekały na gości. Znaczyło to, że jest fajnie i mamy czym jechać „na kajaki”. Jednakże gdy już wjechałem na sam camping pod domki przestało już być równie pięknie. Uczestnicy zlotu wymagali przypomnienia o czekających już taksówkach i upływającym czasie.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Dodatkowo stwierdzić muszę, że nie wiem, co Oni (lub niektórzy!) robili wczorajszego wieczoru – sprawiać mogli bowiem wrażenie, jakby już nie tak bardzo mieli ochotę na te kajaki(?), czy …„coś”(?). Gdy już grupa ostatecznie gotowa na skorzystanie z rekreacji na kajakach już się poubierała, zebrała i była faktycznie gotowa do wyjścia przed camping – a minęła już godz. 09.30 – okazało się, że wystarcza nas na „zagospodarowanie” jedynie trzech taksówek. Gdy już wyszliśmy wreszcie przed bramę campingu okazało się, że czeka na nas już jedynie jedna taksówka – najprawdopodobniej nie miał jeszcze okazji otrzymać innego telefonicznego zamówienia. Pozostali taksówkarze w…nerwili się najzwyczajniej i odjechali nie czekając na nas.

– czy może ktoś wie: dlaczego?!

No, nic – nie łamiemy się. Prosimy taksówkarza, który nam pozostał, aby „doorganizował” jeszcze brakujących nam (ale już tylko dwóch) kolegów. Gdy pierwsza z dodatkowych taksówek podjechała zajęliśmy wszystkie miejsca (w dwóch taksówkach) i pojechaliśmy – nie oczekując na przyjazd trzeciej, by na plaży nie dopuścić, aby inni „podebrali” kajaków na tyle, żeby dla nas wszystkich nie starczyło!
Oczywiście do dwóch taksówek nie byliśmy w stanie zmieścić się wszyscy – dwójka z nas musiała poczekać na przyjazd trzeciej. Jednak tą trzecią taksa, to musieli chyba co nieco „krętaczyć” po drodze, gdyż rachunek za ich kurs był o około 30% wyższy niż w przypadku dwóch pierwszych. A na dodatek – ponieważ dojechali na plaże już po czasie otwarcie kasy musieli wykupić bilet wstępu na plażę. My, którzy przyjechaliśmy na plażę wcześniej mieliśmy wejście gratis ponieważ plaża była jeszcze zamknięta – tzn. w praktyce, że główna brama wjazdowa była otwarta na całą szerokość a kasa była zamknięta/nieczynna.

Natomiast już później, gdy plażę otwarto, to brama została zamknięta a znowu kasa była otwarta i przejść można było jedynie furtką obok niej. Było to coś, jakby zmaterializowanie powiedzonka: „kto wcześnie wstaje, temu…”. Jednak na całe szczęście, pomimo naszego opóźnionego wyjazdu z campingu nie było przed nami innych/konkurentów do kajaków. A i tych wydawało się być w dostatecznej ilości.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Po krótkiej chwili oczekiwania pracownicy wystawiać zaczęli kajaki do wody, a i my sami – poproszeni – również przyłączyliśmy się do wynoszenia kajaków z hangaru. Potem jeszcze tylko jeszcze pobranie kamizelek, czegoś w rodzaju tapicerki, wioseł oraz wniesienie opłaty i zastawienie jednego z dowodów tożsamości – i już po godz. 10.30 byliśmy „na wodzie”, a jeszcze przed 11.00 płynęliśmy już dziarsko z panią przewodnik udając się w nieznane (dla nas) rozgałęzienia międzyodrzańskie, kanały, przepusty itp. Oto trasa wykonana na kajakach:

Cały czas mieliśmy przed i pod sobą dużo wody, po bokach aż po horyzonty dużo zieleni, a nad nami bezchmurne, słoneczne niebo. W trakcie tej wycieczki mieliśmy nawet sposobność ujrzenia w locie (najprawdopodobniej) orła bielika próbującego upolować rybę. Wcześniej cos takiego widziałem jedynie na filmach przyrodniczych.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

W najdalszym punkcie naszej kajakowej eskapady pani przewodnik wyciągnęła nas – pod mostem autostrady – z kajaków i doprowadziła za wzgórze stanowiące dobry punkt widokowy na okolice doliny Odry, w tym i na część Szczecina.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Po trzaśnięciu szeregu fotek powróciliśmy w dół do kajaków i ruszyliśmy w drogę powrotną. Niezbyt daleko dobiliśmy do brzegu (koło wsi Kurów), gdzie mogliśmy nieco ochłodzić się czymś zimnym – w tym i lodami. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy ponownie w drogę powrotną do przystani kajakowej przy plaży Dziewoklicz. Teraz już płynąc „z górki” wydawało się, że idzie nieco łatwiej. Przez cały czas naszej kajakowej wyprawy święciło pięknie słońce na bezchmurnym niebie. Jego działanie zdawało się być łagodzone przez przyjemny wiaterek. Było to jedynie złudzenie. Faktycznie słoneczko bez przerwy robiło swoje. Gdy już w końcu dotarliśmy z powrotem do bazy kajakowej PTTK na Dziewokliczu było już po godzinie15.00.

Kliknij żeby powiększyć

I tak okazało się, że te kajaki i pokonane około 15 km to nie taki znowu straszny diabeł. Również i poranny brak werwy (u niektórych) już całkiem minął. Po ewakuowaniu się z kajaków trzeba było nam wracać na camping Marina. I w tym momencie „rozpoczęły się małe schody”. Wszystkie taksówki w mieście okazały się być non-stop w zatrudnieniu. Skutkiem czego gdy pojawiły się pierwsze dwie upłynęło chyba niewiele mniej czasu niż godzina.

Kliknij żeby powiększyć

Oczywiście nie było szansy abyśmy wszyscy w komplecie zmieścili się do nich. Tak więc dwójka z nas: Rob.B. i ja pozostaliśmy w oczekiwaniu na trzecią taksówkę. Trwało to jednak dosyć długo i nie pomagało przypominanie się pani dyspozytorce korporacji taksówkowej. W końcu podjechała po nas jedna z taksówek zabierających główną część naszej grupy. Gdy jako ostatni dotarliśmy na camping było już chyba po 17.00. Tak wiec czasu starczyło jedynie na odświeżenie się, szybki obiadek i należało już myśleć o kolejnym punkcie programu przewidzianego na ten dzień. A tak właściwie to na późny wieczór.

W trakcie tego dnia opuściła nas ekipa z Zielonej Góry. Wzywały obowiązki. Po posiłku organizujemy się w celu wyjazdu na nabrzeże, z którego mamy wypłynąć w zaplanowaną na godziny: 20.00 – 24.00 wycieczkę po porcie i okolicach

.

Ja udaję się nieco wcześniej skuterem na lewy brzeg by zostawić gdzieś skuter przed strefą wyłączona z ruchu (nie chcę już wracać po skuter na camping po nocnym zakończeniu wycieczki „Dziewanną”) i wcześniej dotrzeć na miejsce w którym będziemy się okrętować. Pozostała część osób – chętnych choć namawiana przeze mnie na skorzystanie na dojazd ponownie z taksówek – ostatecznie nie zdecydowała się na ponowne testowanie zdolności przewozowych korporacji taksówkarskich. Woleli tym razem dla odmiany sprawdzić, jak skutecznie funkcjonuje zorganizowany z okazji zlotu żaglowców (i ogromnej liczby gości). Skorzystali więc z jednego z busów kursujących dosyć często – wożąc pasażerów za darmo. Potem zadowoleni ocenili, że dojazd na miejsce przeznaczenia przebiegł szybko i sprawnie. Znaczna część trasy przebiegała po specjalnie wydzielonych dla komunikacji masowej pasach ruchu.

Oczywiście na miejscu wyznaczonym na przystań „DZIEWANNY” przybyłem przed resztą grupy Burgmanii. Statku jeszcze nie było. Ale po pewnym czasie dobił wypełniony ogromna ilością pasażerów. Po chwili na miejsce doszli nasi – czyli wszyscy ci, którzy zdecydowali się na wycieczkę statkiem. PóĄniej któryś z Nich zdradził, że trochę byli przestraszeni widząc w jakim tłoku będą być może podróżować. Widzieli bowiem płynących na cumującym właśnie do kei stateczku pasażerów w ilości chyba nie mniejszej niż 150 osób. Wszyscy będąc na górnym, otwartym pokładzie wydawali się być w takim tłoku, jak sardynki w konserwie.

Na szczęście dla nas tak jednak nie było. Gdy już znaleĄliśmy się na pokładzie DZIEWANNY stwierdziliśmy, że będzie na statku dostatecznie luĄno.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

W części dziobowej statku usadowiona była na pokładzie jakaś grupa – chyba raczej oficjalni goście. My natomiast usadowiliśmy się na górnym, otwartym pokładzie za mostkiem-sterówką kapitana. Oprócz nas i gości „na dziobie” statku była jeszcze jedynie jakaś nieduża mieszana grupa międzynarodowa. Ilość pozostających miejsc wolnych umożliwiałaby najprawdopodobniej by większość z przebywających na statku osób miała swoje osobne miejsca leżące(?). tak więc warunki wycieczki były naprawdę komfortowe i można było swobodnie przemieszczać się po pokładzie – stosownie do tego, ze strony której burty znajdowało się akurat coś wartego obejrzenia i sfotografowania. Naprawdę nie można było narzekać. Pokład znajdujący się niżej służył m.in. bufetem usytuowanym w części dziobowej i oferującym różne napoje, a na rufie wydawano zamówione porcje grillowane. Oczywiście na początek wycieczki, po zajęciu miejsc duża szklanka chłodnego piwa na otwartym pokładzie statku wieczorową pora znalazła wielu zwolenników. Ale i „mała czarna” także znalazła swych zwolenników.

Kliknij żeby powiększyć

Gdy minęła nieco godz. 20.00 DZIEWANNA odbiła od nabrzeża o rozpoczęliśmy nasza – drugą już w ty dniu – wodną podróż.
Gdy już DZIEWANNA wykonała po odcumowaniu zwrot przez lewa burtę o 180 stopni rozpoczęliśmy podróż. W I-kolejności przepłynęliśmy powoli wzdłuż tego samego ciągu nabrzeży pod Wałami Chrobrego z cumującymi żaglowcami różnej wielkości. Te same jednostki pływające mieliśmy już możność oglądać poprzedniego popołudnia – jednakże komfort zwiedzania nie był tej sam. Gdy nasz statek przepływał w najlepszej odległości od jachtów liczna grupa „fotografów” mogła w całkowitej swobodzie i bez konieczności zwracania uwagi na głowy tłumu zwiedzających – jak w dniu poprzednim – „trzaskać fotki” do woli. I nikt (żadna głowa) nie wchodził niespodziewanie w obiektyw.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Następnie opłynęliśmy DZIEWANNĄ te nabrzeża z jachtami, do których w dniu poprzednim nie mieliśmy już czasu ani zdrowia. W pierwszej wiec kolejności mogliśmy wykonać rzut okiem wzdłuż nabrzeża Starówka. Stały tam jednostki średniej wielkości – w tym kilka m. in. z krajów skandynawskich.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć

A na sam koniec wpłynęliśmy do basenu portowego przy nab. Bułgarskim. Prezentowały się tu dwie ogromne jednostki: stary, sławny rosyjski żaglowiec „SIEDOV” (http://www.sedov.info/) oraz „THE WORLD” (http://www.ferry-site.dk/cruiseship.php?id=9219331&lang=da) – ogromny statek jakby pasażerski. Jego „architektura” podobała mi się nie najbardziej – widziałem już kilka ładniejszych.

Kliknij żeby powiększyć

Ten zaś przypominał mi wyglądem nadbudówki coś – …jakby w rodzaju dużego „gomułkowskiego” budynku, w którym znajdowały się wyłącznie kawalerki z balkonami wnękowymi. Użyłem słowa: „jakby” – a to dlatego, że na statku tym nie pływali zwykli pasażerowie kupujący bilety na rejs statkiem lecz właściciele, którzy wykupili znajdujące się na nim apartamenty. Wielkość apartamentów różna: od 31- do 300-m.kw. Cena: największych: ok. 7 mln USD + 10% ceny rocznie – jako udział w utrzymaniu statku. Oczywiście w środku statek wyposażony we wszelkie udogodnienia do życia – jak w bogatym mieście: mieście restauracje, kawiarnie, drogie sklepu, kina, baseny, itp.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Po opłynięciu przycumowanych w porcie żaglowców przepływamy pomiędzy stoczniami: „NOWA” (d. Adolfa Warskiego) oraz „GRYFIA” (remontowa). Mamy tu okazję oglądać kadłuby statków na pochylniach na rozmaitym stanie zaawansowania budowy

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Stocznia Szczecińska Nowa oraz remontowane statki suchych dokach uniesione w ponad poziom wody.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Następnie wpływamy w rzekę Święta, gdzie w otoczeniu dziewiczej zieleni ujrzeć mogliśmy m.in. rodzinę łabędzi, kormorana, a także orła bielika. Ten – dostrzeżony – początkowo dumnie spoczywał sobie na wysokim „gołym” konarze drzewa. Jednak gdy zbliżyliśmy się zanadto wołał oddalić się frunąc majestatycznie nad woda w kierunku zachodzącego już słońca.

Święta doprowadziła nas do jez. Dąbie. Gdy tam dotarliśmy nastał już zmrok. Od strony lewej burty mięliśmy jeszcze na dalekim horyzoncie resztki zachodzącego (na czerwono) słońca ponad ciemnymi konturami okolic Szczecina.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Bardzo szybko nastała też noc. Na czystym bezchmurnym niebie podziwiać można było wiele gwiazd. O taki widok trudno jest w oświetlonych sztucznym światłem miastach. Na jez. Dąbie kapitan naszego statku dowiózł nas do miejsca, gdzie z lustra wody wyłaniał się całkiem okazały i niedokładnie utopiony kadłub „statku-betonowca”. Dziewanna zatoczyła wokoło niego krąg, a w świetle włączonego specjalnie jej reflektora mogliśmy się przyjrzeć wykonanemu z betonu kadłubowi dosyć dokładnie. Było jednak zbyt ciemno na dobre fotki. Takie statki budowane z betonu usiłowali budować Niemcy przy końcu wojny, chcąc w ten sposób zaradzić jakoż ostremu deficytowi stali. Żaden ze statku nie został jednak dokończony.

Po oglądnięciu kadłuba „betonowca” przyszedł czas na powrót. W drogę do Szczecina ‘DZIEWANNA” skierowała się tym razem na tor główny, którym kursują wchodzące i wychodzące do/z portu statki. Po drodze mijaliśmy – mając po prawej burcie dzielnicę przemysłową – a tam m.in.: Papiernię Skolwin, Hutę Szczecin, nowocześnie zaprojektowany budynek nowej siedziby Stacji Pilotów, Bazę Sprzętu Nawigacyjnego oraz ponownie Stocznie Remontową „Gryfia”, przy nabrzeżu której można było ujrzeć wielki rosyjski dalekomorski trawler połowowy. Na samym końcu przybyliśmy ponownie na ten sam kanał Odry po Wałami Chrobrego, z którego wyruszyliśmy. Była już 23.00. „DZIEWANNA” nie mogła jednak płynąć dalej do swojego nabrzeża. Musieliśmy przycumować do dalby przy północnej części Wyspy Grodzkiej. Wynikało to z zasady bezpieczeństwa. W centralnej części kanału, vis a vis Wałów Chrobrego stanęła bowiem w pobliżu wyspy barka z „pirotechniką”, która miała być wykorzystana zgodnie z programem do pokazu sztucznych ogni – zaraz po pokazie laserowym na wodzie. Możliwość dalszego przepłynięcia jakichkolwiek jednostek „w górę rzeki” blokował w tym momencie rząd połyskujących na niebiesko świateł kordonu motorówek i kutrów policyjnych (polskich oraz – w ramach współpracy – również niemieckich). Wyglądało to w nocy jak dodatkowa iluminacja świetlna imprezy.

Oczekując na koncert pokazu sztucznych ogni podziwiać mogliśmy od strony wody większą część przebywających w porcie największych żaglowców. Wszystkie z nich również w porze nocnej prezentowały się okazale ponieważ były dobrze oświetlone bogatą galeria świetlną miasta w związku z mająca miejsce imprezą.

Kliknij żeby powiększyć

Jednakże wszyscy zgodnie stwierdzali, że najwspanialej procentował się meksykański – oświetlony własna bogate galerią świateł ciągnącą się ponad wszystkimi masztami – żaglowiec „CUAUHTEMOC” Wreszcie po pewnym, oczekiwaniu pokaz sztucznych ogni rozpoczął się i trwał przynajmniej 30 minut. Przebogaty koncert świetlny również zachwycił wszystkich.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Na koniec, po ustąpieniu długiej ferii świetlnej sztucznych ogni w całym porcie wokoło rozbrzmiał długi ryk syren wszystkich przebywających żaglowców. Trwało to naprawdę przez kilka minut. Po ustaniu tego ryku rozbłyskujący przez cały czas rząd niebieskich świateł z blokujących drogę wodną kutrów policyjnych rozstąpił się nagle i stopniowo wygasł. Było to sygnałem, że droga wodna dla jednostek pływających została ponownie otwarta. Z tą chwilą nastąpiło coś dziwnego. Spokojny dotąd nocny akwen w krótkiej chwili zamienił się w niewyobrażalnie zatłoczoną małymi jednostkami pływającymi (jachty, kutry, motorówki – z czego niektóre naprawę bardzo szybkie). Wypełzły one wszystkie niespodziewanie z ciemności płynąc w kierunku przeciwnym do kursu obranego przez naszą „DZIEWANNĘ” udająca się do miejsca, z którego nas zabrała. Stan ten trwał dobrych kilka minut. Z jednej strony wyglądało to wspaniale, a z drugiej – to zastanawiające, że w takim mrowiu poruszających się jakby w nieładzie jednostek szczęśliwie nic się nie stało. Jednak ten nie do ogarnięcia nagły ruch na Odrze równie szybko zamarł i „DZIEWANNA” mogła w spokoju dobić do wyznaczonego odcinka nabrzeża, gdzie – pełni wrażeń – mogliśmy opuścić jej pokład.

Gdy to nastąpiło, było już około godz. 01.00. – czyli praktycznie rozpoczęła się już kolejna doba. Burgmaniacy zmęczeni ale zadowoleni udali się szybkim krokiem w kierunku pętli autobusowej, skąd mieli być dowiezieni na camping.
Przed rozstaniem ustaliłem czas pełnej gotowości do wyjazdu w następnym (a właściwie, to już w tym samym) dniu do Niederfinow i Prenzlau w Niemczech dopiero na 10.00 (aby uczestnicy mogli się jednak wyspać). Jednak w pośpiechu nie wszyscy mieli sposobność usłyszeć to osobiście! Ja skierowałem się w przeciwnym kierunku: w miejsce, gdzie pozostawiłem skuter i dalej: do domu.

Dzień III – poniedziałek: 06/08/2007

Z kronikarskiego obowiązku poinformować muszę, iż na camping w Szczecinie dołączyła również Pola. Przybyła jednak na 4oo w towarzystwie dwójki nieletniej młodzieży z którą realizowała indywidualny program turystyczny zwiedzania żaglowców.

Po przyjeĄdzie na camping jeszcze przed godz. 10.00 uświadomiłem sobie istnienie innych ras ludzkich, o czym wcześniej wiedzy nie posiadałem. Nie mam tu na myśli takich cech rozróżniających, jak kolor skóry, czy stopień skośności oczu. Osobiście należę bowiem do tych, którzy po wyspaniu się są głodni i muszą coś zjeść na dobry początek dnia. Szczególnie po tak długim i wyczerpującym programie jak wczorajszy. Natomiast tym razem zostało mi uświadomione, iż może być i tak ze ktoś („ktosie”) kto dopóty nie odczuwa wyraĄnej potrzeby śniadania, dopóki osobiście na zlocie skuterowym Burgmanii nie usłyszy komendy, że: „…już o 10.00 wyjeżdżamy”. Wtedy to właśnie dopada nagłe uczucie głodu i konieczność spożycie śniadania przed wyjazdem.

Tak więc już o godz. 10.30 dwa „skutery” wyruszyły żwawo w kierunku oddalonego sklepu po surowce śniadaniowe. I tym sposobem obie „rasy” już ok. południa były gotowe do wyjazdu. I wyjechały. Przed wyjazdem pożegnaliśmy się z Fanką i Drogowcem.

Zgodnie z programem na ten dzień do zaliczenia mieliśmy Niederfinow (wieś z imponujących rozmiarów podnośnią statków) oraz w drodze powrotnej odwiedzenie Prenzlau (taka wspominkowa wizyta). Oba miejsca w Niemczech.

W drodze do Niederfinow musieliśmy minąć Gryfino, wiec zahaczyliśmy o znajdujący się nieopodal „krzywy las”. Po drodze do Gryfina i krzywego lasu trochę pożałowałem, że prowadzać grupę, nie nadłożyłem nieco drogi autostradą. Podejrzewam, że moglibyśmy w ten sposób trochę skrócić czas pokonania tego odcinka.

Niecodzienny kształt pni drzew zaskoczył większość. Podobnie, podobnie jak w przypadku „grupy Markiza” w maju br.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Po krótkim zabawieniu w krzywym lesie i zrobieniu szeregu fotek musieliśmy ruszać w dalszą drogę. Po opuszczeniu krzywego lasu miałem zamiar poprowadzić grupę na trasę do Osinowa Dolnego na południowym krańcu Gryfina. Rozwiązanie to – mimo dodatkowych ok. 2 km – miało tą zaletę, że nie narażało nas na ewentualność zatrzymania na przejeździe kolejowym. Jadąc z przodu w kierunku Gryfina zauważyłem nagle w lusterkach, że jedzie za mną jedynie Maarek z Mirką na „YP-ce 250”. Zatrzymuje się więc i dowiaduje się, że pozostała grupa skręciła właśnie nieco wcześniej w prawo. „Uciekinierzy” pojechali więc poprzez skrzyżowanie z torami kolejowymi (zapory), które starałem się ominąć. To DR.BIG (co przyznał później) zauważając już wcześniej, że miejsce w którym chciałem wjechać w drogę w kierunku przejścia granicznego Osinów Dolny/ Hohenwutzen stał znak zakazu skrętu w prawo skręcił w prawo wcześniej odrywając tym samym resztę grupy. Nie było więc na co czekać i udaliśmy się w dalsza drogę za „uciekinierami”. Staraliśmy się z reprezentacją Poznania doścignąć grupę, którą porwał za sobą Bigu, lecz nie gnaliśmy tak całkiem na złamanie karku. W trakcie naszego umiarkowanego pościgu dojechaliśmy do miejsca, z którego odchodziła droga do przejścia granicznego Krajnik Dolny/Schwedt. I tu ponowny dylemacik – dokąd mogli się skierować: do Osinowa, czy raczej na Krajnik(?). Przypomniałem sobie jednak wymianę zdań z DR.Big-iem z dnia poprzedniego. Informowałem Go wtedy, że cel naszej podróży możemy osiągnąć również pokonując granice w Krajniku. Dodatkowo z miejsca, w którym się właśnie znajdowaliśmy znacznie bliżej było do tego przejścia. Sprawiło to, że zaryzykowaliśmy pogoń za grupą, która nam umknęła kierując się do Krajnika. Wkrótce okazało się to trafną decyzją. Grupa kumpli czekała na nas na najbliższej stacji benzynowej. Ponieważ dojazdu do Niederfinow poprzez Krajnik nie przerabiałem wcześniej praktycznie więc od tego momentu oddaliśmy się pod przewodnictwo nawigacji, która zabrał ze sobą Maarek z Poznania. Płynnie zostaliśmy przeprowadzeni przez przejście graniczne i dalej po drogach niemieckich.
Żałuję jedynie, wyłączony z ruchu odcinek drogi w miejscowości Oderberg uniemożliwił nam dojazd do podnośni statków w Niederfinow od północnej strony trasą krętą, prowadzącą po wysokich lesistych wzgórzach i z bardzo malowniczym krajobrazem. Musieliśmy nadłożyć nieco drogi dojeżdżając do celu od strony południowej. Wieś, przy której zbudowano podnośnię składała się z ciągu budynków usytuowanych wzdłuż jednej krętej drogi i nie dawała wielu możliwości na zaparkowanie naszych 2oo. Stosowne miejsce znaleĄliśmy w pewnym oddaleniu i do podnośni dojść musieliśmy pieszo.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Tak z oddali, jak i z bliska podnośnia na wszystkich zrobiła wrażenie. Postanowiliśmy więc wejść na górę tej stalowej konstrukcji w wanną do podnoszenia i opuszczania statków. Bilet wstępu: € 1 – od osoby. No i jeszcze samemu trzeba wchodzić wysoko, po stromych schodach. Ale było warto. Wspaniała panorama na okolicę i niesamowite gdy obserwowaliśmy operacje opuszczania „wanny” z wodą, na powierzchni której unosił się mały statek pasażerski. Obniżająca się wanna, podnoszące się balasty, poruszające się grube liny stalowe i obracające koła przekładni, …wszystko to razem zdawało się powodować wrażenie, że i my również zmieniamy nasze położenie/poruszamy się w pionie. Oczywiście i tutaj nie obyło się beż wykonania wielu fotek.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć

Minęła właśnie godz. 16.00 gdy zmuszeni byliśmy udać się w dalsza drogę. Kolejnym celem nasze podróży w tym dniu miało być miasteczko Prenzlau. Miała być to sentymentalna wizyta Mareczka po wielu, wielu latach. W celu przemieszczania się najkrótsza trasą ponownie pozwoliliśmy i tym razem prowadzić się nawigacji Maarka. Kierujemy się więc za nim i Mirką – poczatkowo na zachód do Eberswalde i następnie na północ.

W momencie dla siebie najdogodniejszym odłączył się od nas DR.BIG, obierając kierunek „nach Berlin”.

W okolicach Angermunde byliśmy już trochę późno, a do Prenzlau pozostawał ciągle jeszcze znaczny dystans. Tak wiec Mareczek podjął decyzję o rezygnacji z sentymentalnych odwiedzin miasta zachodu, w którym bywał w swych najpiękniejszych latach. Obraliśmy więc kurs na wschód, w kierunku Schwedt. Następnie skierowaliśmy się na północ, trzymając się możliwie najbliżej polsko-niemieckiej granicy. Tak dojechaliśmy do miejscowości Mescherin, gdzie skierowaliśmy się na przejście graniczne, po przekroczeniu którego wjechaliśmy w sam środek Gryfina. Było już po 18.00. Nie będę ukrywał, że po długiej włóczędze byliśmy szczerze głodni. Mieliśmy jednak duże szczęście, gdyż przypadkowo zatrzymaliśmy się i pozostawiliśmy nasze stalowe rumaki nieopodal maleńkiej chińskiej restauracji. A więc szybka wspólna decyzja i wszyscy kierujemy się do środka. Szybko decydujemy się na co będziemy mieli smak i zamawiamy. Całkiem przypadkiem z Mareczkim to samo: zupę bambusa i kaczkę jako danie główne. Zupa mi smakowała – nie powiem. Ale co do kaczki to nasza ocena była zgodna – buła wyśmienita. Innym również smakowały wybrane porcje.

Po obfitym, smacznym i niedrogim posiłku już tylko pozostały do wykonania zakupy zaopatrzenia na kolacje i śniadanie w pobliskim sklepie. Następnie zajeżdżamy na najbliższą stację benzynową w Gryfinie – niektórzy bowiem wyrażali obawy, że nie dojadą na camping. Powrót/dojazd na camping odbył się – po części – autostradą. Pomimo nadłożenia tym razem nieco drogi jazda była bardziej płynna i nie trwała dłużej ni z rano w przeciwnym kierunku. Po dojechaniu na camping mieliśmy przebyte tego dnia ponad 250 km. Twarze jeĄdĄców nie wydawały się zdradzać zmęczenia. Nie było również można rozpoznać niezadowolenia z przebytego dnia. To już dobrze.

Pozostaje więc potwierdzenie planu na kolejny dzień: wyjazd na paradę – mających opuszczać już Szczecin – żaglowców. Miejsce: na początek Wały Chrobrego a następnie przelot do Świnoujścia aby oglądać żaglowce opuszczające port i kierujące się na redę. Ustalony czas wyjazdu z campingu na następny poranek: godz. 09.30.
Nie będzie to jednak realizowane przez wszystkich. Niektórzy maja już bowiem inne plany: powrót do domów.

Dzień IV – wtorek: 07/08/2007

Po moim przybyciu na camping okazało się tego dnia, że można wyjeżdżać do wypełnienia założonego programu zlotu nawet w miarę punktualnie, beż większych opóĄnień.

Jednak w tym dniu stanowiliśmy już bardzo kameralne grono: Rob.B. (honda deauville) – Łodzi, Mirka i Maarek (YP-250) – z Poznania oraz winowajca tego zlotu. Pozostali, z którymi do tej pory jeĄdziliśmy razem: Ekus z Kaczą, Mirka i Pijawka z Pijamem, Lech z Sopotu, Mareczek oraz Fanka i Drogowiec nie mogli już jechać z nami – musieli wracać do domu.

Po pozostawieniu naszych 2oo – w pobliżu wyłączonej z ruchu na części miasta – mieliśmy do wyboru dwa alternatywne miejsca-punkty widokowe, z których można było obserwować paradę opuszczających port żaglowców: pas wjazdowy (do miasta) trasy zamkowej bądĄ Wały Chrobrego. Wybór padł na te ostatnie. Udaliśmy się tam w miarę śpiesznym krokiem i każdy z nas usiłował wypatrzyć na promenadzie możliwie najlepsze miejsce do fotografowania i obserwacji parady na wodzie. Ostatecznie jednak znaleĄliśmy chyba najbardziej optymalne miejsce na „półpiętrze” jednej z rotund. Stanowiło dobry punkt obserwacyjny. Dodatkowo znajdowała się tam kawiarnia – tak wiec mieliśmy możliwość gaszenia pragnienia schłodzonymi sokami.

Gdy przy przybyliśmy, pierwsze z jednostek zdążyły już po odcumowaniu i wykonaniu swej parady skierować się w stronę Świnoujścia i redy. Te największe i najwspanialsze jednak „poczekały na nas”.

Świetnie prezentowały się żaglowce polskie: „DAR MŁODZIEŻY” (http://www.am.gdynia.pl/armator/) i „FRYDERYK CHOPIN” (http://www.fryderykchopin.net/), bardzo ładne były też żaglowce pływające pod banderami państw skandynawskich, dostojnie wypływał również wielki, historyczny, niemiecki „ALEXANDER VON HUMBOLDT” (http://www.dsstalex.de/ ) z żaglami i burtą w kolorze zielonym.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć

Okazała była również niewiele młodsza holenderska „EUROPA” (http://www.barkeuropa.com/) z 1911 roku. Ale duży fason wykazał niezbyt duży rosyjski „SHTANDART” (http://www.shtandart.com/) – zbudowana w 1999 roku replika okrętu skonstruowanego i zbudowanego przez Piotra Wielkiego w roku 1703. W trakcie parady z fasonem pożegnał się z portem i wszystkimi żegnającymi odpływające żaglowce salwą armatnią. Jednak i tym razem (tak samo, jak podczas wejścia do portu oraz przez cały czas pobytu) największe wrażenie sprawił na oglądających sprawił meksykański „CUAUHTEMOC”(http://www.kulinski.gdanskmarinecenter.com/k_admin/userfiles/Image/BEZANkakaryka.jpg). Pożegnał on mijającego go „SHTANDART-a” jeszcze głośniejszą salwą.

Kliknij żeby powiększyć

Jako ostatni z największych opuszczał port rosyjski „KRUZENSHTERN” (http://www.kruzenshtern.ru/).

Również i jego załoga starała się dorównać cumującemu nieopodal a opuszczającemu port jedynie nieco wcześniej żaglowcowi z Meksyku.
Najstarsze z uczestniczących w zlocie żaglowców to:
LEADER UK 1892 B www.trinitysailing.co.uk
GRATIA Sweden 1900 B www.sxk.se/seglarskolan
ASTARTE Germany 1903 B http://www.schiffergilde.de/
JOANNA SATURNA Finland 1903 B http://www.joannasaturna.com/
ZUVERSICHT Germany 1905 B http://www.jugendsegeln.de/
GRATITUDE Sweden 1907 B www.sxk.se/seglarskolan
ATENE Sweden 1909 B www.msatene.com
LOTOS Netherlands 1910 B http://www.lotos.nl/

A oto lista żaglowców zgłoszonych: http://www.szczecin2007.pl/regaty2007/chapter_42126.asp

Gdy większość żaglowców odcumowała i opuściła port było już dobrze po godz. 13.00. Był już wiec najwyższy czas wyjechać ze Szczecina. Tak więc udaliśmy się w stronę pozostawionych 2oo. Jednak grupą składającą się z trzech pojazdów jechaliśmy już tylko do Dąbia, gdzie odłączyli się przemiła Mirka i Maarek z Poznania na yp-250. Musieli już również wracać do domu. Dalej więc do Świnoujścia udawaliśmy się jedynie we dwójkę: Rob.B i ja. Po opuszczeniu miasta i wjechaniu już na „autostradę” jechało się świetnie. Obciążenie ruchem innych pojazdów nie było zbyt wielkie, a i pogoda dopisywała. Prowadzone w pobliżu Goleniowa roboty drogowe nie powodowały utrudnienia w naszej podróży. Zatrzymaliśmy się tylko raz. Było to w we wsi Troszyn, gdzie w przydrożnym sklepie-piekarni zamierzałem zaopatrzyć się w nieco pieczywa. Wypieki tego piekarza znane są dobrze osobom częściej poruszającym się po tej trasie. Zatrzymuje się tu wiec wielu przejeżdżających. Jednak my tym razem nie mamy szczęścia. Pieczywo już wykupione. Decydujemy się więc na zakup jednie napoi. Mogliśmy się tu posilić nieco korzystając z zabranych kanapek. W trakcie rozmowy Rob.B wyznał, iż nie sądził, że morze jest aż tak daleko od Szczecina. Jechaliśmy już bowiem około godziny – a morza ciągle jeszcze nie było widać. Nie było to pierwsze spostrzeżenie osób z głębi kraju na temat „nadmorskości” Szczecina. W końcu drogą wodną to dystans jedynie ok. 65 km, a drogą do Świnoujścia to już ok. 110 km.

Przez Wolin – jedno z najstarszych miast w Polsce – przejechaliśmy korzystając z wiszącego mostu pełniącego zarazem funkcję obwodnicy. Mijając, mieliśmy je po lewej stronie. Na miastem dominowała budowla kościoła św. Mikołaja (patrona rybaków i żeglarzy) z 1288 roku. Wcześniej jeszcze widoczna była zbudowana z drewna osada wikingów. Po minięciu Wolina jeszcze przez jakiś czas jechało się nam dosyć komfortowo – jednak takie szczęście nie mogło trwać bez końca. Bowiem po minięciu miejscowości DargobądĄ i przejechaniu niewielu km napotkaliśmy – na pasie drogi mającej doprowadzić nas do Świnoujścia – przeogromnie długi korek drogowy. Skorzystaliśmy jednak z walorów naszych jednośladów i zaczęliśmy kontynuować jazdę tym razem już po lewym pasie drogowym – a gdy zauważyliśmy pojazdy nadjeżdżające z przeciwka przemieszczaliśmy się na pas na prawym poboczu.

Sytuacja taka trwała przez wiele km i po drodze mogliśmy zaważyć wiele samochodów stojących na prawym poboczu z pootwieranymi pokrywami komory silnikowej, z których mocna ulatniała się para z chłodnic. I nie dotyczyło to tylko i wyłącznie naszych wyeksploatowanych już polonezów. Dopadło to również szeregu markowych kilkulatków. No, ale właśnie w tym czasie panowała temperatura powyżej 25 stopni, a niektóre z samochodów musiały w tym korku tak stać i pełzać miedzy 2- a 4- godzinami(?!). Po ominięciu ciągnącego się przez dobrych kilka km zatoru na drodze mięliśmy możliwość ustalenia przyczyny tej sytuacji. Był to zorganizowany wahadłowy ruch pojazdów w pobliżu prowadzonej dużej inwestycji drogowej – przed Międzyzdrojami, w pobliżu miejsca, gdzie „skręcająca w lewo droga” prowadzi do miejscowości Wapnica oraz Lubin nad jez. Wicko Wielkie (na płn. od Zalewu Szczecińskiego).

Po minięciu tego newralgicznego odcinka na drodze nasza podróż nieco znormalniała. Ale jednak nie do samego końca. W samym Świnoujściu już bowiem po skierowaniu się na drogę, którą miała doprowadzić nas do Fortu Gerharda, latarni morskiej oraz na plażę ponownie napotkaliśmy na długą kolejkę samochodów na prawym pasie. Także nie była krótka. Jednak znowu podążamy lewym pasem. Kolejka stojących i oczekujących samochodów ciągnęła się aż do miejsca, w którym należało skręcić w prawo, w kierunku fortu, latarni i plaży. Ruch pojazdów w tym miejscu regulowany był przez policję. Po podjechaniu do kierującego ruchem policjanta bez problemu uzyskaliśmy pozwolenie wjechania w kierunku plaży. Samochody musiały czekać nadal. Po wjechaniu w ten „ślepy zaułek drogowy” zrozumieliśmy powód „sytuacji”. Dla motocykli miejsce na zaparkowanie zawsze jeszcze się znajdzie, natomiast – w ocenie policji – pojemność drogowa i na poboczach była dla samochodów w tym miejscu w stopniu maksymalnym już wykorzystana. Tak więc były już one wpuszczane jedynie w ilości nie większej niż ilość samochodów, które wyjechały. A ponieważ o tej właśnie porze (wczesne popołudnie) nikt lub prawie nikt nie wyjeżdżał – ponieważ wszyscy przebywali bądĄ na plaży, lub też wypatrywali główek wokół drogi wodnej do/z portu na przepływające w kierunku redy żaglowce – więc (prawie) żaden samochód nie był wpuszczany ma ten przymorski pas drogowy.

Po pozostawieniu motocykli w miejscu wypatrzonym i wystarczającym dla dwóch 2oo udaliśmy się dalej pieszo. Zbliżała sie już godz. 16.00. Normalnie na przejazd tego odcinka (ze Szczecina) wystarcza max. 1,5 godz. Całkiem spokojnej jazdy. Idąc, uznaliśmy zasadność dla ograniczenia przez policję ilości 4oo wpuszczanych w ten rejon. Było ich naprawdę wiele. W pierwszej kolejności udaliśmy się do Fortu Gerharda. obiekt wybudowany w XIX w., wybudowany przez pruskich fortyfikatorów jeden z czterech punktów obronnych składających się na Twierdzę Morską Świnoujście. Aby wejść musieliśmy wykupić bilet wstępu. Po obiekcie oprowadzali przewodnicy-hobbyści poprzebierani w historyczne umundurowanie z epoki. Jednak tym razem nie nastawialiśmy się na dokładne zwiedzanie fortu. My szybko udaliśmy się na najwyższy punkt w forcie. Był to dosyć dobry punkt widokowy, z którego można było prowadzić obserwację toru wodnego, którym już pierwsze żaglowce wychodziły na redę.

Pobyliśmy tu przez chwilę. Stwierdziliśmy jednak zgodnie, że z usytuowanej w pobliżu latarni morskiej (http://www.swinoujscie.com/latarnia/) widok może być jeszcze lepszy. Udaliśmy się tam więc bez ociągania. Niestety po wykupieniu biletów wstępu należało pokonać 300 schodów i to bez windy! Na szczęście latarnia posiadała dwa poziomy. Tak więc na pierwszym z nich pod pozorem chęci obejrzenia panoramy dwaj nie najmłodsi już panowie mieli możność zaczerpnięcia powietrza. Widok na okolice był już również lepszy niż z pobliskiego fortu. Po obejrzeniu okolicy i wyrównaniu oddechu zdecydowaliśmy się kontynuować dziarskie wdrapywanie się na górny poziom. Krótko przed górnym dobry administrator obiektu zamontował specjalnie dla nas ławeczkę. Mogliśmy na niej przysiąść i odpocząć przez chwilę. Była całkiem nowa i wyglądała na nieużywaną. Tylko skąd on wiedział, że właśnie tego dnia przyjeżdżamy?! Chwila odsapki na ławeczce weszliśmy w końcu na bliski już górny poziom widokowy latarni morskiej. Widok na okolicę, jaki się pojawił, był naprawdę niesamowity. Szczególnie, że przy panującej świetnej, słonecznej pogodzie przejrzystość powietrza była doskonała. Patrzeć mogliśmy na cały kanał Świny dzielącej miasto na dwie części, na redę i pływające po niej pierwsze żaglowce. Patrząc w kierunku zachodnim widać było nawet plażę po niemieckiej stronie, a na wschodzie nawet Międzyzdroje. W międzyczasie w dole, w stronę redy przepływało Świną kilka żaglowców.

Przebywać na wysoko na latarni jednak nie dało się bez końca. Tam na górze jednak potrafi wiać dosyć silny wiatr. A tego dnia był on dodatkowo niezbyt ciepły. Zmuszeni byliśmy więc podjąć decyzje o zejściu z latarni i na betonową „ostrogę” osłaniającą tor wodny (prowadzący na redę) od strony wschodniej. Po zejściu z latarni zdecydowaliśmy się na zaspokojenie głodu w znajdującym się przy latarni punkcie małej gastronomii. Niestety trwało to (głównie oczekiwanie w kolejce) bardzo długo. Potem poszliśmy już na plażę i dalej na „główkę” wejścia do portu. Widok na przepływające żaglowce był z tego miejsca nie mniej doskonały niż z samej latarni.

Jesteśmy sobie betonowym falochronie, Rob.B dzielnie chwyta ujęcia mijających żaglowców, a ja, nie mając co robić przyglądam się jedynie żaglowcom wychodzącym na redę,

grzeje mnie słońce i omiatają mnie przyjemne powiewy wiatru. Mogę więc potrzymać sobie ręce w kieszeniach spodni. I gdy tak sobie stoję spokojnie, uświadamiam sobie, że coś zbyt pustawo jest w tych kieszeniach. Oprócz grzebienia, chusteczki i portfela nie wyczuwam nic innego. A przydałoby się wyczuć jeszcze obecność klucza od skutera. Obmacuję wiec szybko wszystkie pozostałe kieszenie, oraz zawartość dźwiganej torby z małym bagażem podręcznym i skutek ten sam – czyli jest nieciekawie. Informuję o spostrzeżeniu Rob.B.-a i namawiam, by pozostał sobie na falochronie i kontynuował fotografowanie. Sam udałem się w stronę pozostawionych przez nas motocykli, by sprawdzić, czy aby przypadkiem nie pozostawiłem klucza w jednym z zamków w skuterze. Niestety, gdy dotarłem do skutera nigdzie klucza nie dopatrzyłem się. Udało mi się wyszarpać kurtkę spod kanapy – bez otwierania kufra – ale i w niej klucza nie znalazłem. Wracam więc w kierunku miejsca, gdzie rozstałem się z Rob.B-em. Po drodze dochodzę do wniosku, że nie mogę pozostawić skutera na noc na tym odludziu i jedynym wyjściem pozostaje przewiezienie skutera lawetą w jakieś bardziej ucywilizowane/zamieszkałe miejsce w Świnoujściu i następnie dojazd do Szczecina po klucz zapasowy pociągiem.

Tymczasem skończyła się już parada żaglowców wychodzących na redę i Rob.B-a spotkałem gdy wracał już z falochronu w tłumie ludzi. Razem przeszliśmy jeszcze raz „po śladach” którymi chodziliśmy, nie zapominając o odwiedzeniu fortu, latarni i miejsca, w którym posilaliśmy się. Niestety znowu bez rezultatu. Gdy wróciliśmy do motocykli oglądnęliśmy je dokładnie i przeszukaliśmy jeszcze w pewnej odległości lasek i też nic. Udajemy się więc hondą Rob.B-a w kierunku najbliższej stacji benzynowej. Ja siedzę z tyłu, mając na głowie zamiast kasku (mój zatrzaśnięty pod kanapą burgmana) baseball’ówkę. Gdy wracając na drogę publiczną, przejeżdżamy w miejscu, gdzie policja nadal reguluje ruch ograniczając wjazd na teren pasa nadmorskiego, szczegół: brak kasku szczęśliwie nie zostaje zauważony. Na stacji benzynowej Rob.B tankuje hondę, a ja przy pomocy pracownika stacji benzynowej zostaje skontaktowany z miejscowym właścicielem lawety. Po kilku połączeniach ustalamy umawiamy się, gdzie się spotkamy z lawetą, wracamy w miejsce, gdzie policja kieruje ciągle ruchem i czekamy na przyjazd lawety. Oczekiwanie niestety bardzo przedłuża się, ponieważ „nasza pomoc” musi pokonać właśnie ten odcinek drogi, gdzie panuje właśnie duży zator. Widząc, że zaczyna się ściemniać i wiedząc już, i wiedząc już, że Rob.B ma w planie wyjazd do Łodzi w dniu następnym we wczesnych godzinach rannych proponuje mu, by dłużej już nie czekał za mną na przyjazd lawety i aby jednak już jechał do Szczecina na Camping. Ten jednak nie przystał na propozycję i czekał ze mną do samego końca.

Okazał się niezawodnym kompanem w podróży, którego wartości nie da się przecenić. Dziękuję, Rob.B! Gdy wyczekiwana długo laweta wreszcie dojechała w umówione miejsce było już ok. godz. 23.00. Dojazd do pozostawionego „w lesie” skutera był już szybciutki pomimo, że droga dojazdowa była w wielu miejscach polokowana przez ciągle jeszcze opuszczające ten rejon samochody. Jednak uruchomienie na samochodzie-lawecie całej galerii migających świateł działało jak taran – samochody śpiesznie usuwały się z drogi. Gdy dojechaliśmy na miejsce skuter stał już przy lesie osamotniony i w całkowitej ciemności. Wstawienia skutera na pochyloną i opuszczoną do ziemi platformę lawety też już trwało jedyni chwilkę. Kiedy skuter stał już ustawiony na lawecie dyskutowaliśmy, jak „omotać” go – bez szkody dla plastików – bardzo szerokimi pasami w które była wyposażona laweta. I kiedy właśnie „macałem dłonią po omacku” pod lewą klamką hamulca wyczułem palcami tym miejscu coś nieoczekiwanie miękkiego. Sprawdziłem więc dokładniej, pociągnąłem delikatnie i wyciągnąłem w końcu.

Okazał się to być „wisior” z kluczykiem na końcu. Przyznam się bez bicia, że za…(krzyknąłem!) w tym momencie głośno i siarczyście. Ogarnęło mnie silne mieszane uczucie – ucieszyłem się, ale zarazem byłem wściekły: no, …bo z jednej strony uniknąłem konieczności jazdy do domu po klucz zapasowy oraz wyrabiania/zakupu duplikatu a z drugiej strony, to tyle czasu straciliśmy z Rob.B.-em w oczekiwaniu na dojazd lawety, podczas, gdy klucz praktycznie był „na miejscu”. Jedynie jakiś dobry człowiek zapewne widząc pozostawiony w którymś z zamków skutera klucz i chcąc uchronić zapominalskiego właściciela jednośladu przed jakimś złym człowiekiem postanowił usunąć klucz z widoku i zrobił to z najwyższa starannością. Wcisnął w mała szparkę istniejącą w plastikach po lewej stronie kierownicy, tuż pod zbiorniczkiem płynu hamulcowego. Oglądając skuter wcześniej z Rob.B.-e nie byliśmy w stanie zauważyć go. Około 5-minutowy postój skutera na lawecie nie okazał się być tani – podobnie, jak (to z reklamy telewizyjnej:) naprawa pralki, gdy nie używało się calgonu! Zmuszony wiec byłem zaciągnąć u Rob.B.-a „chwilówkę” na ten cel. Żaden z nas bowiem nie planował w tym dniu ogromnie wielkich wydatków, wiec i gotówkę nosiliśmy po kieszeniach raczej umiarkowaną.

OSTRZEGAM: nie zapominajcie/ nie gubcie/nie zostawiajcie klucza w skutera w rejonie Świnoujścia – to kosztowne.

Po zdjęciu squta z lawety powrót do Szczecina na camping był już dosyć sprawny. Początkowo, do okolic przed Dargobądziem umiarkowanie (z uwagi na warunki drogowe: roboty drogowe, korki, zwiększony ruch), a potem już nieco śmielej – ta więc dojazd na camping zajął nam już nie wiele więcej niż godzinę. Dojechaliśmy do celu już po północy. Następnego – a właściwie, to już tego samego – dnia wcześnie rano Rob.B obiecywał sobie wyjechać do Łodzi. I zrobił to. Gdy w godzinach rannych powróciłem na camping by ponownie zobaczyć się i pożegnać z Nim – Jego już nie było.

= KONIEC =

Wszelkie dołączone „akcenty graficzne” są autorstwa: dr.biga, Drogowca, Kaczy, Maarka, Mareczka i Rob.B-a.
Za popełniony tekst odpowiada
Jerzyk