Dwoma Kymco Downtown 300 po Europie

Pomysł na wyprawę zrodził się latem 2013r kiedy każdy z nas pomykał po mieście na skuterach 125. Kymco Agility City i Keeway Outlook. Z czasem chciało się więcej mocy a niestety te maszyny pod dostatkiem jej nie miały. Pierwszy krok zatem poczyniony jeszcze w 2013r – kupno nowych maszynek. Wybór padł na Kymco Downtown 300. Kompromis miedzy osiągami, wymiarami, spalaniem i ceną. I wtedy zaczęło się planowanie i zakupy akcesoriów. Torby, rollbag, interkom. I powstało moje marzenie – stanąć na podium olimpijskim w Sarajewie.

Patryk jako ten cierpliwszy godzinami sterczał na Bookingu szukając fajnych noclegów w dobrych cenach. Z czasem trasa i terminy zostały ustalone więc w ślad za tym noclegi także. Pech chciał, że na tydzień przed wyjazdem kompletnie rozleciała się przekładnia w DT Patryka. Do ostatniej chwili pracował nad nią znajomy mechanik Michał (dzięki!!!), zatem sprawny Kymcior został podstawiony pod dom. Na wszelki wypadek zaopatrzyliśmy się w adresy serwisów Kymco we wszystkich krajach gdzie planowaliśmy być.

Dzień przed wyjazdem odżałowaliśmy kasy i kupiliśmy też assistance w PZU. Nie spali całą noc przed wyjazdem zastanawiając się czy wszystko spakowane. Dostawali kręćka czekając aż przestanie padać deszcz w nocy między Piątkiem a sobotą 13/14 czerwca. Kiedy sąsiedzi jeszcze spali, dwójka wariatów z Gdyni Klatki 2B w pewnym bloku wyruszyła w nieznane… Pierwsza trasa to Gdynia – Gliwice. Około 570km. Trasa wilgotna i upiornie zimna. Przydały się jednak cieplejsze moto-ciuchy, do końca uznawane jako niezbyt potrzebne podczas wyprawy na południe. Kilka przerw na kawę i żarcie i cel pod wieczór osiągnięty. Nocleg u znajomych więc zero kosztów w kraju. Kolejny etap to Gliwice-Bratysława. 360km drogą E75. Bez niespodzianek, łatwa trasa, zero niespodzianek. Bratysława osiągnięta po południu. Krótkie zwiedzanie centrum i spać co by wyspanym nazajutrz być. Zagrzeb po około 360km osiągnęliśmy późnym popołudniem. Zdecydowaliśmy się nie używać autostrad na Węgrzech. Podróżowaliśmy zatłoczonymi, pełnymi TIRów drogami lokalnymi. Przy najmniej zobaczyliśmy normalne, prowincjonalne miasteczka i wsie. Kolejny dzień to trasa Zagrzeb – Krk. 180km. Piękna autostrada za zjazdem na Karlovac. Góry, tunele, strome zjazdy… Cudowności.

Szybkie tempo spowodowało, że nie wyciągałem telefonu do robienia zdjęć. Niestety nie mieliśmy żadnego aparatu fotograficznego poza tymi w komórkach. Trochę pochmurno ale minąwszy góry i po zjeździe do Rijeki słońce zwyciężyło i prażyło niemiłosiernie. Krótki postój w centrum miasta na kawę i odpoczynek i ruszyliśmy na wyspę Krk do miejscowości Omisalj, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg. Po drodze obowiązkowa sesja foto na parkingu za mostem, już na wyspie. Popołudnie spędziliśmy na pustej jeszcze starówce miasteczka, dzięki czemu łatwiej można było doceniać walory estetyczne miejsca. Z rana dnia następnego spakowani wyruszyliśmy w kierunku Zadaru upragnioną Magistralą Adriatycką. Niezbyt szybka jazda gdyż wiatr wiał niemiłosiernie. Po drodze zwiedzone Crikvenica i Senj. Zwiedzanie w naszym wykonaniu znaczy nie mniej nie więcej niż kawa wypita w centrum miejscowości, rzut oka na lokalne atrakcje i jazda dalej. Podczas krótkiego postoju w Cesaricy spotkaliśmy parę motocyklistów z Zakopanego, którzy lekko zdziwieni byli naszą wyprawą „skuterkami”. Życząc sobie szerokości rozjechaliśmy się w swoje strony.

Zadar osiągnięty o rozsądnej porze. Czasu wystarczyło na połażenie po starówce i rzut oka na mecz. Zadar obnażył jeszcze jedną cechę Chorwackich ulic. Asfalt jest straszliwie śliski nawet suchy. Ruszając niezbyt szybko na zakręcie mało nie wylądowałem na boku – tylne koło buksowało zdrowo na niewielkim nawet gazie. Od tego czasu zawsze nogą lekko sprawdzałem po jakim asfalcie jadę. Dzień kolejny – kolejna trasa. Do zdobycia Split. Na szczęście krótka trasa. Zwiedzone pode drogą Sibenik i Trogir. Przepiękne widoki po drodze kazały żałować osiągnięcia celu. Chciało się więcej i więcej kilometrów. Gdzieś na pustkowiu zatrzymaliśmy się na chwilę relaksu nad wodą. Leżeć w ciszy na skałach nad morzem. Bezcenne. Czasu było sporo, Split szybko tego dnia zdobyty. Dużo czasu na zwiedzenie starówki. Nie wiem jak byśmy się starali nie umieliśmy zachwycać się architekturą, historią, oglądaliśmy skutery, których ostatnimi dniami widzieliśmy setki. Najpopularniejsze były Piaggio Beverly, Yamaha X-Max. Niewiele mniej Hondy SH i różnych Peugeotów. Za to jakiekolwiek Kymco i Burgmany stanowiły rzadkość. Kolejna trasa Split – Mostar oznaczała zboczenie z Magistrali i wjazd w góry. Wystarczyło oddalić się od morza i od razu burze i ulewy dodały uroku naszej podróży. Pierwsza burza przeczekana w przydrożnym barze gdzieś na odludziu, który o dziwo miał pyszną kawę i WiFi. Po godzince relaksu ruszyliśmy dalej. Przejazd przez granicę z Bośnią oznaczał ogromną zmianę. Na ulicach pojawiały się jedynie Mercedesy i Volkswageny.

Im dalej w Bośnię, tym mniej Mercedesów a coraz więcej Golfów 2. Te pozostaną dla nas symbolem Bośni i Hercegowiny, gdyż 9 na 10 samochodów widzianych tam to właśnie Golfy 2. W takich okolicznościach przyrody, zmoczeni kolejnym deszczem dotarliśmy do Mostaru. Tu zdecydowaliśmy się jednak zwiedzić co trzeba. Most, uliczki zapadły w pamięci, pamiętając burzliwe dzieje wojny w latach 90’. Cały Mostar pamięta jeszcze wojnę. Sporo ruin, nie uprzątniętych ruder z dziurami po kulach. Robi wrażenie.

Nocne życie w Mostarze okazało się nie mieć religii, przekonań politycznych itp. Wszyscy razem bawili się zgodnie w dyskotekach czy knajpach. Nie zarywaliśmy nocy wiedząc, że rano wyjazd. Kolejny cel – Trebinje. Trochę ponad 100km w wyżynnej okolicy. O tym, że każda trasa przynosiła widoki nie do zapomnienia nie muszę już chyba pisać. Góry, pastwiska, nieużytki. Zupełnie inne krajobrazy niż w Polsce. Meczety na odludziu, skróty dróg wskazywane przez nawigację w rzeczywistości będące gruntowymi urozmaicały nam podróż. Tu postój na zdjęcia, tam zawrotka i szukanie nowej trasy… W końcu Trebinje osiągnięte. Pyszne jedzenie i znowu widoki. Góry wokół miasta dodają uroku i zachęcają do zdobywania oraz podziwiania zabudowań ze szczytów. W centrum miasta targ z lokalnymi świeżymi produktami w tym z serami. Patryk zachwycony, ja obojętny. Kolejny dzień to już miejscowość docelowa – Budwa.

Objechana Zatoka Kotorska po drodze spowodowała mętlik w głowie. Co fotografować? Gdzie zamieszkać? Taka cudowna okolica. Niezbyt wiele ludzi jeszcze w miejscowościach nad zatoką. W końcu sezon dopiero się zaczynał. Łatwiej zatem przyjezdnym docenić okolicę. Tu trochę bardziej docierało do nas piękno przyrody i miasteczek nad wodą. Mieliśmy w planach tam wrócić jeszcze więc skierowaliśmy się prosto do Budwy. Zarezerwowany hotel okazał się bardzo gustowny i przytulny, a przemiła i kontaktowa menadżerka Sonja sprawiła, że postanowiliśmy jeszcze tam kiedyś wrócić. W końcu rozładowaliśmy nasze „osiołki” i jeżdżąc nie obładowani bardziej przypominaliśmy miejscowych niż turystów. Od tego momentu rozpoczął się relaks właściwy. Plaża, dobre żarcie i wycieczki po okolicy. Zaliczona Podgorica, Bar, Kotor, Tivat, Hercig Novi. I cała masa cudownych górskich tras. Aż ciężko wybrać zdjęcia do pokazania, tyle widoków pchało się pod obiektyw…. Jedno przed południe deszczowe sprowokowało nas do leniuchowania na tarasie apartamentu – słodkie nieróbstwo…. Wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć zatem żegnamy Budwę, pakujemy motorki i kierunek Sarajewo. Wspaniały kanion za jeziorem Pivsko, tama na rzece, a przed Sarajewem góra Igman i w okolicy ruiny obiektów olimpijskich. Tam ziściło się moje marzenie – stanąłem na najwyższym stopniu podium olimpijskiego. Twarzą do skoczni aż słyszałem w środku te wiwatujące tłumy na trybunach…. No dobra, nic nie piłem . Bardzo przygnębiające wrażenie robią zbombardowane budynki, zniszczone jeszcze później przez czas. Wszechobecna cisza potęguje wrażenie że to miejsce jest niesamowite i że warto było zboczyć z trasy trochę żeby to zobaczyć na własne oczy. Sarajevo nas nie zachwyciło, miejskie WiFi wybierające co można włączyć a co nie wkurzało niemiłosiernie zatem szybko dzień się skończył dla nas.

Nazajutrz obudziłem się chory z gorączką i tak pokonaliśmy trasę do Belgradu. Mieliśmy zaplanowane tam dwa dni więc zdążyłem wydobrzeć ale niewiele zobaczyłem niestety. Patryk nadrabiał za mnie zwiedzanie i biegał po mieście za dwoje. Belgrad tez pamięta wojnę i zostawił nawet kilka budynków uszkodzonych bombardowaniami „na pamiątkę”. Okoliczną atrakcją okazał się outlet w Indija niedaleko Belgradu, gdzie udaliśmy się po drodze do Budapesztu. Dobrze, że karta kredytowa nie przechodziła w sklepach bo bym zaszalał i się nie spakował. W Serbii na autostradzie złapała nas ulewa i mocno zmoczyła. Gdzieś pod mostem zaczekaliśmy na osłabienie się deszczu i dotarliśmy potem do najbliższej stacji benzynowej OMV, gdzie na szczęście był bar i WiFi. Wysuszeni, najedzeni i skontaktowani ze światem ruszyliśmy po kilku godzinach aby wieczorem zdobyć Budapeszt. Cały dzień zwiedzania spowodował, że mieliśmy już później ochotę wracać w rodzinne strony każdy do siebie – już miasta nam się myliły a nowe widoki nie cieszyły jak wcześniej. Chyba zmęczenie dawało się już we znaki nam – początkującym bądź co bądź mototurystom.

Podczas drogi powrotnej, na autostradzie w Bratysławie mój Kymcior padł ze zmęczenia. Pękł pasek napędowy przy przebiegu 18500. I tu przyszedł czas na wypróbowanie Assistance. Zadziałało wzorowo, laweta pojawiła się całkiem szybko, odstawiła mnie i motorek do serwisu, opłacona taksówka zawiozła mnie do hotelu Chopin, gdzie miałem czekać do następnego dnia na naprawę Kymciora. W ogóle to przed serwisem zidiociały kierowca dostawczaka cofając nie zauważył że za nim stoi Kymcior Patryka i przestawił go zdrowo. Parę rys więcej… mała awantura i obietnica serwisu usunięcia rys… Miło. Ale ale. W hotelu już kupiliśmy dostawkę dla Patryka i wio na zakupy w pobliskim centrum handlowym. Nazajutrz info z PZU że motor sprawny czeka na odbiór, taksówka czekająca przed hotelem zawiozła mnie do serwisu. 120EUR za pasek z robocizną nie zrujnowało aż tak. Przynajmniej teraz nie trzeba wymieniać paska przez parę tys km. Droga do Cieszyna minęła spokojnie i bez niespodzianek. Może tylko jechałem zbyt spokojnie bo bałem się że znowu coś rozwali się…. W Cieszynie każdy z nas rozjechał się w swoją stronę. Ja do znajomych do Gliwic przenocować, a Patryk do rodziny do Krakowa na parę dni. Najtrudniejszy dla mnie kawałek trasy. Obładowany zakupami, ubrany mocno bo z rana zimno było ruszyłem w kierunku domu. Nie zauważyłem kiedy przyszły upały aż zobaczyłem termometr na autostradzie wskazujący gdzieś na autostradzie A1 32stopnie. Uff ale dotarłem.

Niestety po kilku dniach otrzymałem wiadomość o wypadku Patryka pod Olkuszem. Stało się tak już po tym jak ogłosiłem na forum szczęśliwy koniec podróży… Za wcześnie jak się okazuje.



W szpitalu spędził raptem kilka dni. Całe szczęście, że niewielkie obrażenia, niestety skuter do kasacji. Żaden serwis nie chciał podjąć się naprawy. Na dzień dzisiejszy Patryk ma się coraz lepiej, jest już pod opieką swojej rodziny. Wyprawa jak na pierwszy raz amatorów – niezwykła. Zostanie przez nas zapamiętana na długo. Obfitująca w przygody i niestety z pechowym zakończeniem. Nie zmienia to faktu, że zdrowiejący Patryk już szuka nowego skutera i snuje plany na przyszłe wypady. Może jak się uda znowu się podłączę. Kto wie? Szacun dla Patryka za to że nie załamał się, nie zrezygnował ze swoich marzeń o podróżach na moto.

Tekst i foto: Piter223