Zimowy zjazd twardzieli

Edytor:Ultras

 

czyli subiektywne podsumowanie wyjazdu – rzeczy nieopisane nie miały miejsca lub zostały ocenzurowane dla dobra czytelnika – prośby o odtajnienie będą ignorowane.

Pogoda

Mimo ostrzeżeń ostrożnych pesymistów radzących z powodu nadciągającego frontu atmosferycznego zostać w domu – nie zostaliśmy. Sobota był to ostatni dzień ocieplenia przed nadchodzącym z południa zimnym frontem z opadami. Zakładając, że rzeczy z południa nie mogą być za zimne oraz, iż w południowym temperamencie próżno szukać punktualności czy jakichkolwiek przejawów pośpiechu, z przymrużeniem oka potraktowałem takie prognozy. I rzeczywiście sobota to piękny ciepły dzień. Można by było go i nazwać i słonecznym, ale po co?

 

Zanim wyruszyliśmy spotkałem się z lamusem mając na celu testy naszych nowo zamontowanych PMRów. Lipa – niby działa, ale aby można było porozmawiać nie powinno się jechać więcej niż 50 na godzinę. Mimo to postanowiliśmy pozostać na nasłuchu przewidując potencjalną możliwość czołgania się na mazury i możliwość porozmawiania. W umówionym miejscu spotkaliśmy Komara. Zatankowani i optymistycznie nastawieni wystartowaliśmy mniej więcej o wyznaczonej godzinie. Dacja, Raven i Marek jako eskorta w konserwach, ja, lamus i Komar na burgmanolotach. Za nami gdzieś gonił nas X-bowman. Później okazało się, że albo gonił zbyt szybko, albo miał za długi samochód – na szczęście samochody jeżdżą bez fragmentów zderzaka. Ciesząc się dobrą pogodą i podziwiając piękne okolice dróg i wspaniałą architekturę wioskową w naszym kraju raju, szybko znaleźliśmy się u celu.

Joseph Conrad

Ostatnie 100 metrów na drodze do hotelu okazało się wyjątkowo ciężkie do przejechania. Starając się jechać po miękkim, lub w pozycji rozkraczonej żyrafy doślizgaliśmy się na podjazd, który żebyśmy się jeszcze nie nudzili, wysypany został drobniutkimi otoczakami. Wykopane w ten sposób rowy starannie później przysypaliśmy tłumacząc właścicielowi, że burgmanoloty tak mają – jak ruszają to zdecydowanie. Po zakwaterowaniu i zdjęciu wierzchnich warstw ubrań poszliśmy do jadalni gdzie pewien gatunek wody przywrócił nam nadzieję na ocieplenie i chęci do życia. Kominek radośnie płonął a my pochłanialiśmy wszystko co było podawane w ramach obiadokolacji. Po niej z przerażeniem stwierdziliśmy, że jest ledwo po południu i nie wyobrażamy sobie nie jeść aż do jutra. Na szczęście bar został otwarty i niebawem nie martwiliśmy się pustymi żołądkami ani niczym szczególnym. Kominek, dobre piwko i wyborne towarzystwo sprawiły, że ani się obejrzeliśmy jak na zewnątrz zrobiła się noc. Ustaliwszy z obsługą godzinę kolacji wyszliśmy na spacer.

Spacer

Z pewnością zaskoczył by wszystkich świat jaki zastaliśmy na zewnątrz. Coś było nie tak, albo zajechaliśmy dalej niż sądziliśmy, albo coś w było spożywanym piwie. Wokoło było… biało, a do tego z nieba sypało jak cholera. Otrząsnęliśmy się jednak szybko tłumacząc, że jest to z pewnością ocieplenie. Lekki mrozik jaki towarzyszył nam tego dnia i jaki zmroził lokalną drogę do hotelu, o której już wspominałem, właśnie odchodzi w niebyt. Ciesząc się z poprawy pogody zwiedziliśmy okolice. Chodząc brzegiem jeziora zauważyliśmy wielki skrzek, choć część z nas twierdziła, że jest to zamarzające jezioro. Nie byliśmy jednak do końca pewni co to i co z tego się może wykluć więc, na wszelki wypadek podeptaliśmy go dokładnie. Sprawdziliśmy się w roli skejciarzy, zwiedziliśmy zaklęty las , w którym huśtawki się urywają Początkowo lekceważyliśmy sobie te wszystkie ostrzegające sygnały otoczenia. Nawet wypatrywanie nadciągającego niewiadomego nie dało większego efektu. Mimo, że mieliśmy kąpielówki postanowiliśmy nie pływać a to z powodu wspomnianego już skrzeku a to z powodu słabej widoczności i obaw czy aby przyroda nie chce nas przed czymś ostrzec. Spotkaliśmy też wiele mówiącą tabliczkę. FOTO ZAKAZ Powoli zaczęło to do nas docierać – byliśmy w niebezpieczeństwie, nie powinniśmy go drażnić.

Wyprawa do miasta

Po zapoznaniu się z najbliższą okolicą i pokrzepieniu kolacją nadwątlonych sił postanowiliśmy zwiedzić miasto. Niestety droga była bardzo, bardzo długa a na dodatek na śniegu zaczęliśmy zauważać niepokojące ślady… coś jak by „orła cień”. Aby uspokoić skołatane nerwy zaszliśmy do najbliższego lokalu. Okazał się być najlepszym w mieście. Niespodziewane załamanie pogody, dziwne tropy na śniegu, spadające huśtawki, skrzek, dziwne upadki uczestników wycieczki oraz inne budzące obawy spostrzeżenia potwierdziły się w tym miejscu. Byliśmy w innym świecie. Gatunek człowieka jaki tam spotkaliśmy jest trudny do opisania. Osobniki siedziały zbite w gromady, jak by małe stada. Samce były pozbawione włosów na głowie, samice przeciwnie, ale ich włosy miały bardzo dziwny kolor – u podstawy ciemne – potem złoty blond – w pewnych okolicznościach można by było przypuszczać, że to są odrosty, tam jednak musiało to być czymś naturalnym i niebudzącym zastrzeżeń. Osobniki męskie nie były agresywne. Ale nie prowokowaliśmy losu. Ustąpiliśmy miejsca Panu Heńkowi, który z radością dokończył pozostawione na stole piwo i wróciliśmy do hotelu.

Nocne burgmaniaków rozmowy

W hotelu prowadziliśmy zaplanowane działania integracyjne i tu zasadniczo nie ma nic do dodania. Ot po prostu solidna integracja, która mnie wyeliminowała już około północy. Najbardziej aktywni spacerowali jeszcze, próbowali swoich sił w chodzeniu po wodzie i takie tam…

Dzień po

Rano okazało się, że wokoło jest zima. Nocne strachy i odbierane przez nas symptomy nieodgadnionego to tylko zima, która przyszła i została. W pokojach było cieplutko, ale na Sali trochę chłodno. Na szczęście Komar znał sposób jak szybko rozpalić kominek. Wystarczy podobno mocno dmuchnąć, ale nie wolno wcześniej pić ani wody ani herbaty. Nie wierzycie? Jeszcze tylko śniadanko i mały kurs nawigacji bo drogi zasypane i w drogę bo robi się późno.

Powrót

Właściwie potem niewiele się działo a może zamarznięty mózg nie rejestruje za dobrze wydarzeń, droga jak droga (poza wyjazdem z terenu hotelu), który zajął lamusowi najwięcej, ale podobno chciał się tylko porozglądać tak mu się tam podobało. A ubrany był tak ciepło, że skręcał burgim, a nie szyją – raz na prawo raz na lewo podziwiając okolicę. I tak po kilku postojach w czasie, których pewna odmiana Parkinsona nie pozwalała nam ustać, po żurkach, barszczykach z krokietami, flaczkach, herbatkach i kawkach, pomachaliśmy eskortującym nam przyjaciołom w katamaranach, a potem pomachaliśmy z lamusem Komarowi aż wreszcie sobie.

Koniec

Na koniec nieco się oziębiło a za Ożarowem zaczął padać ni to deszcz ni to śnieg. Leżące w rowach samochody dałyby do myślenia gdyby nie Parkinson rozwijający się we mnie od ostatniego postoju w Serocku i coś co kiedyś mogło uchodzić za ciepły mózg w środku kasku. Droga stała się karmelkowa. To są jednak konsekwencje mieszkania na wsi, ostatnia prosta i mój burgolot poznał że jest w domu, nie mogłem go utrzymać, więc puściłem mu luźno wodze i niech sobie leci gdzie chce.

 

Po wypiciu pół flaszki rudej na myszach jestem tu znowu. Burgolot w garażu czeka na ocieplenie ja z herbatką w sieci. Pojawiły się już głosy, że trzeba to powtórzyć – Szanowni Państwo: czas nie stoi w miejscu, jak na razie nie da się go obejść, tego już nie powtórzymy, ale możemy w styczniu zrobić to od nowa!

ultras