Grecja 2005 – odcinek 4

Edytor:Redakcja

Ateny miasto, w którym na każdym kroku można potknąć się o jakiś zabytek. Nawet Qwaki postanowił postawić swoją stopę tam gdzie kiedyś biegał Sokrates i Platon. Obecnie same Ateny są kosmopolitycznym miastem przyciągającym zarówno turystów w celach poznawczych jak i wszelkiej maści ludzi z całego świata w celach zarobkowych. Po samych Atenach podobnie jak w całej Grecji jeździ masa jednośladów. Trafiliśmy nawet na uliczkę handlową, na której znajdowały się tylko i wyłącznie sklepy przeznaczone dla użytkowników jednośladów. Kity malossiego, do wyboru do koloru, leżą na pułkach, masz ochotę na tuning, idziesz do sklepu, kupujesz i wstawiasz. Żadnego zamawiania, czekania i tym podobnym problemom z którymi w Polsce czasem musimy się borykać.

Po zwiedzeniu najważniejszych Ateńskich zabytków co zresztą zajęło nam większą część dnia, Qwaki postanowił jak na ateński teatr przystało wyreżyserować tragedię godną Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa razem wziętych. Jednym słowem padł nam układ chłodzenia w Qwakim. W jego oczach wskaźniki temperatury mózgu doszły już dawno na czerwone pole i musieliśmy się posiłkować chłodzeniem zastępczym w postaci kostki lodu na jednostce centralnej, oraz uzupełnieniu płynów chłodzących. Przelecieliśmy też szybko pchli targ, na którym można było kupić dosłownie wszystko. Qwaki powoli dochodził do siebie, zarówno po pysznym obiadku jak i uzupełnieniu płynów. Po powrocie do skuterów, okazało się, że załapaliśmy się na spotkanie miejscowej grupy skuterowej, po prostu wiedzieliśmy gdzie postawić skutery. Klub nazywa się Scooter Boys Atheny i zrzesza posiadaczy Vesp. Do tego na spotkaniu pojawiła się miejscowa fotoreporterka z prasy motocyklowej, mającej właśnie opisać ów klub. Ustawiliśmy skutery w jednym rzędzie do wspólnego pamiątkowego zdjęcia. Logo Burgmanii zostało obfotagrafowane ze wszystkich stron, podobnie jak nasze skutery. Zresztą od razu się przedstawiliśmy, że jesteśmy z Polski, Maxi Skuterowego Klubu Burgmania będącego na wakacyjnej wyprawie. Było sympatycznie, w końcu łączyła nas wspólna pasja. Jednemu z Vespiarzy strasznie przypadł do gustu braincap Qwakiego, który po długich namowach w końcu sprzedał go, oferując przy okazji, że bez problemu może prowadzić sprzedaż wysyłkową. A jednak jest coś, czego nie można dostać u Greków, a jak zwykle można dostać u Qwakiego. Po wymianie grzeczności i udzieleniu nam wskazówek jak dojechać do portu i gdzie kupić bilety, a także co zrobić jak zatrzyma nas policja, bo jazda bez kasku mimo że ciężko w to uwierzyć patrząc na greckie drogi jest niedozwolona, wyruszyliśmy do Pireusu po bilety. Z ciekawostek, rada polegała na tym, że w przypadku zatrzymania nas mamy „udać greka”, czyli nie przyznawać się do znajomości innego języka niż polski, albo i nawet do tego nie. W Pireusie kupiliśmy bilety na jutrzejszy prom z Igumentisi do Bari. Bardzo się ucieszyliśmy bo spodziewaliśmy ceny 100 euro za motocykl i 2 osoby, a okazało się że zapłaciliśmy tylko 64 euro. No cóż nasza przygoda w słonecznej Helladzie dobiegła końca, choć nie do końca, bo jutrzejszy dzień ostatni w Grecji też zapowiada się ciekawie. Z morza Egejskiego przenosimy się nad morze Jońskie a to też parę kilometrów.

Dzień 10-ty ekspedycji

Od rana pakowanie i znowu w drogę, tym razem była to już nasza ostatnia trasa w Grecji. Droga wiodła przez góry, przyzwyczailiśmy się już do ostrych zakrętów, nawijek po 180 stopni i jazda po autostradzie przy takich drogach jest już po prostu nudna. Co prawda nasza średnia prędkość znacznie spadła do 60 km/h ale za to jakie widoki. Z Igumentisi wypływamy dopiero o godzinie 22, choć w porcie powinniśmy być o godzinie 20. Więc postanowiliśmy po drodze zahaczyć o miejscowość Ioanine, położoną nad jeziorem. Samo miasto jest bardzo ciekawe i ma bogatą historię. Bardzo przypadły nam do gustu 3-4 kilometrowe tunele, które mimo wysokiej temperatury, w środku były bardzo zimne. Przejeżdżając nimi pod górami mocno się chłodziliśmy niczym w klimatyzowanych pomieszczeniach, w których klimatyzacja zacięła się na najniższej z możliwych temperaturach. Po przybyciu na miejsce z planu wykąpania się w jeziorze nic nie wyszło. Jezioro okazało się brudne i trochę śmierdzące. Skutery zaparkowaliśmy w cieniu, kaski i nasze wszystkie ciuchy zostawiliśmy na skuterach. To naprawdę sympatyczne, że w całej Grecji nie musieliśmy się obawiać, że coś nam zginie. Do tego stopnia, że RobB zostawił kluczyki w stacyjce i poszliśmy coś zjeść, po 2 godzinach wróciliśmy wszystko było na miejscu, więc albo faktycznie w Grecji nie kradną, albo T-max nikomu nie przypadł do gustu, lub po prostu tak załadowanego T-maxa nikt nie potrafił by poprowadzić poza RobBem. Po pysznym obiadku Robb, Artix i Gosia poszli zwiedzać twierdzę Ottomańską, Qwaki i Olga odpocząć w cieniu.
Samo miasto leży nad sporym jeziorem i jest stolicą Epiku, która rozkwitła pod rządami Turków. W 1788 roku Turcy powołali na paszę Ioaniny albańskiego możnowładcę – Alego Paszę. Za jego rządów Ioanina stała się jednym z najbogatszych miast Grecji, prężnym ośrodkiem sztuk pięknych i rzemiosła (złotnictwo). Najwięcej pozostałości tureckich znajduje się na terenie twierdzy, na cyplu wchodzącym w jezioro Pamvotis (kiedyś cypel przecięty był fosą). Tam też znajduje się nowoczesne Muzeum Bizantyjskie. Oczywiście Grecy żeby podkreślić do kogo obecnie należy twierdza wywiesili flagę grecką. Na wyspie Nisi znajduje się klasztor, w którym Turcy pojmali i zamordowali zbuntowanego Alego Paszę (można tam dotrzeć statkiem) – obecnie Muzeum Alego Paszy. Grecy ze zrozumiałych względów nie darzą Alego sympatią – jego grób stoi nieopisany i zaniedbany przed Meczetem Zwycięstwa (Fathiya Tzami). Przez to, że na rozwój miasta miała wpływ kultura muzułmańska i mieszały się w nim dwie kultury, architektura jest dosyć zróżnicowana.
Po nacieszeniu oczu i napełnieniu żołądków wyruszyliśmy już do Igumentisi skąd mieliśmy popłynąć do Bari. Port w Igumentisi robi wrażenie, masa promów, ładny nowy terminal. Marzyliśmy o prysznicu po całym dniu, niestety na terminalu nie było. Chcąc dowiedzieć się w informacji skąd odpływamy, dowiedzieliśmy się przy okazji że musimy uiścić opłatę portową która wynosi 36 euro. No i okazało się, że faktycznie suma sumarum bilet na 2 osoby i motocykl wynosi 100 euro, a nie jak się cieszyliśmy 64 euro. Trochę czuliśmy się oszukani, bo parę razy pytaliśmy się u agenta gdzie kupowaliśmy bilety czy to już wszystkie opłaty. Powiedział że wszystkie, więc dlatego czuliśmy się naciągnięci, a nie z powodu ceny, bo i tak liczyliśmy wcześniej około 100 euro. W każdym razie opłatę portową opłaciliśmy, a do odpłynięcia promu było jeszcze trochę czasu. Postanowiliśmy skoczyć do sklepu i zrobić ostatnie greckie zakupy, typu piwo i piwo no i woda, a także piwo. Na prom wjechaliśmy na średni pokład, ustawili nas w grupie innych motocykli, potem polecieliśmy zając sobie miejsce na pokładzie. Najpierw na samej górze, potem zobaczyliśmy że z boku pokład niżej jest zaciszny kącik z małym pokładem, niestety już zajęty, ale może z drugiej strony będzie jeszcze wolny. No i faktycznie był, tylko jak tam zejść. Po chwili mieliśmy już prywatny pokład, który sami zajęliśmy tylko dla siebie. Osłonięty od wiatru i trochę na uboczu. Rozpoczęliśmy imprezę na promie połączoną z przygotowaniem pysznej kolacji. Kuchenka i piwo poszły w ruch. Sam prom, jak prom, knajpa, ubikacje, casino, niestety prysznicy nie znaleźliśmy. Qwaki i Artix odkryli nawet gdzie można skoczyć na telewizję, rozsiedliśmy się nawet na chwilkę w fotelach lotniczych i w tym momencie przyszli jacyś ludzie, oczywiście krzyknęliśmy, że cała sala jest zajęta i trzeba mieć bilety żeby można było tu siedzieć. Ubaw mieliśmy niezły, kiedy speszeni ludzie ze smutną miną oddalili się na swój pokład gdzie podobnie jak my noc mieli spędzić na pokładzie. Odbijając od brzegu pomachaliśmy Grecji na pożegnanie. W końcu zostawiliśmy tam masę wspomnień i wrażeń, że o trzech oponach nie wspomnę. Przed nami 12 godzin płynięcia promem i cała Italia do pokonania. Imprezować skończyliśmy dosyć późno, jeszcze tylko zastanawialiśmy się nad jednym. Otóż jeden z kierowców TIR’a na albańskich rejestracjach na jednym z pokładów stał zaparkowany tak że z przodu przed maską miał 20 cm i barierki, z tylu 50 cm i ściana ze stali. Magik jakoś wjechał, ale ciekawiło nas też jak wyjedzie, bo powiem że jest to niezła zagadka żeby wstawić tak olbrzymi pojazd na styk i to z obu stron, bo raczej można by się domyślać że prędzej go ktoś tam wsunął niż że sam tam wjechał. No cóż czas iść spać, jutro obudzi już nas włoskie słońce.

Dzień 11-sty ekspedycji

RobB wstał już o 5 rano z nadzieją zrobienia zdjęć wschodzącego słońca, które zresztą mu wyszły. Reszta obudziła się w okolicach 8 rano. Prom miał planowo dobić o 9 rano, a my o tej godzinie ciągle na morzu. No trudno, za burtą mogliśmy pooglądać ścigające się z promem delfiny. O godzinie 10 wreszcie dobiliśmy do portu. Z zaciekawieniem oglądaliśmy akcje nawijania liny i cumowania promu. Goście z obsługi wyglądali jak by robili to pierwszy raz. Nawinęli linę i znowu musieli odpuścić, bo źle nawinęli i tak parę razy. Obsługa portu przyjechała oczywiście skuterem, co utwierdziło nas, że na pewno jesteśmy we Włoszech. Zastanawialiśmy się też czy będą odwracać prom, stanęliśmy dziobem do nadbrzeża, a wjeżdżaliśmy od rufy, czyli od tyłu promu. Okazało się, że nasz prom ma wjazd z obu stron i od dzioba i od rufy. Po zacumowaniu zaczął się cyrk, grecy wpuszczali każdy poziom parkingu osobno, dbając o organizację załadunku, włosi postanowili ze wszystkich poziomów wypuścić wszystkich na raz. Kierowcy sami mieli zadbać o organizacje ruchu, która ni mniej ni więcej znaczyła tyle, kto większy i silniejszy tym sprawniej opuści prom. O 11 udało nam się zjechać z promu. Wyjazd z portu był podobnie zorganizowany jak ewakuacja promu, włosi to jednak mistrzowie z tworzeniu bałaganu i braku jakiejkolwiek organizacji. Po przeciśnięciu się między autami, szczęśliwemu ominięciu kierowcy TIR’a jadącego pod prąd udało nam się opuścić port a potem jakoś trafić na autostradę do Rzymu. Pierwsza stacja benzynowa i od razu czujemy różnicę w portfelu. Temperatura 46 C, ale jak by cieplej niż w Grecji, może za sprawą TIR’ow które mijaliśmy, bo temperatura asfaltu, powietrza i silnika połączona razem ze sobą daje potężną falę żaru. Do tego co jakiś czas po obu stronach autostrady płonęły łąki, tworząc trochę wojenną atmosferę. Wysokie łuny pożarów też miały swój wpływ na podniesienie temperatury otoczenia. Czasami trudno na niektórych odcinkach wytrzymać ze względu na duszący dym, który unosił się nad autostradą. Ta fala pożarów towarzyszyła nam przez około 200 kilometrów. Z tego, co też od razu zauważyliśmy, koniec jazdy bez kasków, odkąd zeszliśmy z promu nie widzieliśmy już żadnego motocyklisty bez kasku, za to liczba jednośladów poraziła nas ilością, do której myśleliśmy, że już się przyzwyczailiśmy w Grecji. Po wjeździe na stacje benzynową po raz kolejny odczuliśmy różnice między Grecja a Włochami. Ceny za paliwo i jakieś drobiazgi typu napoje, żarcie okazały się zdecydowanie najwyższe z dotychczasowych krajów, w których do tej pory byliśmy. Najbardziej marzyliśmy o prysznicu, jazda po włoskich autostradach połączone z pożarami spowodowała że wyglądaliśmy jak byśmy przerzucali węgiel. Z ciekawostek jak RobB zauważył, pasy zieleni oddzielające kierunki ruchu obsiane były pachnącymi kwiatami o intensywnym zapachu. Kiedy skończyły się pożary na poboczach, nasze oczy mogły nacieszyć się bezkresnymi winnicami ciągnącymi się po horyzont. Grecja kojarzyła nam się z zapachem oliwek, Włochy właśnie z zapachem kwiatów. Dojeżdżając do Rzymu po drodze zatrzymaliśmy się obok Monte Cassino, patriotyczna fotka i lecimy daje. Do Rzymu mamy już nie daleko. Na obwodnicy Rzymu trafiliśmy na korek, no i zaczęło się. Na trzech pasach, pięć rzędów samochodów a między nimi uwijają się skutery. RobB spocił się nie tyle od temperatury co z wrażenia że mimo swoich bocznych kufrów musiał urządzić sobie slalom między autami, ale że wprawę zdobywał już w Grecji, choć nie w takim stopniu, to teraz radził sobie bardzo dobrze, a to naprawdę sztuka z takimi kuframi lawirować nie zahaczając o nic. Qwaki i Artix też się uwijali razem z miejscowymi walcząc o przeżycie. Powoli ale jednak do celu dobrnęliśmy około godziny 19-stej. Camping wynaleziony przez Qwakiego, położony na obrzeżach Rzymu okazał się strzałem w dziesiątkę. Happy Camping, naprawdę miejsce godne polecenia jeśli planujemy zwiedzać Wieczne Miasto. Można powiedzieć że zaliczyliśmy 2 stolice europejskie w dwa dni, Ateny i Rzym. Na samym campingu po wzięciu upragnionego prysznica, postanowiliśmy w campingowej knajpie skosztować miejscowego piwa zagryzionego sławetną włoską pizzą. Zeszło się do wieczora, no a następnego dnia będziemy zwiedzać Romę, przemieszczając się skuterem i tej opcji RobB który miał już przedsmak z jazdy po obwodnicy najbardziej się obawiał.

Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć Kliknij żeby powiększyć
Kliknij żeby powiększyć