Barcelona, O le !

Edytor:Joasia70

Przed wyjazdem jak zawsze „zafundowałam” maleństwu przegląd tym bardziej, że w połowie drogi wypadałby przegląd na 36 tys. W trakcie przeglądu ustaliłam z chłopakami z serwisu, że należy wymienić tez opony bo przednia zrobiła już ok 33 tys a tylna 18 tys km. W związku z tym opony zostały zamówione w Michelinie i miały dojechać na środę przed wyjazdem, w czwartek miała nastąpić wymiana a w piątek skoro świt wyjazd. Niestety wszystko to „miało być”
We wtorek telefon: „opon nie ma” . Chłopaki z Suzi-moto ( artykuł sponsorowany 😉 ) w trybie przyspieszonym zamawiają opony przez internet, powinny być na czwartek. Ale do czwartku wieczorem DHL opon nie dostarczył.

Dzień wyjazdu: trasa Rybnik – Bielsko-Biała – Strasburg; 26.04.2013, przejechane 1097 km.
Piątek rano, piękna słoneczna pogoda, planowałam wyjechać ok. 7 rano i spokojnie przejechać ok 1000km do Strasburga gdzie miałam zarezerwowany pierwszy nocleg. A zamiast tego czekam na telefon czy DHL dostarczył opony. Koło 9.00 jest informacja, że i owszem dostarczył ale JEDNĄ !! , druga „idzie” ale nie wiadomo kiedy będzie w Bielsku. Nerwy mnie zjadają, o tej porze powinnam już mijać granicę czesko-niemiecką. Chłopcy z Suzi-moto stają na głowie w poszukiwaniu opon do mojego burka, który zapakowany stoi na podnośniku i czeka.

Ok. 11.00 są opony, o 12.00 wyjeżdżam w świat. Spóźniona tylko 5h, z głupia myślą wypowiedzianą w złym momencie, że limit pecha na ten wyjazd to już chyba wyczerpałam. Na szczęście pogoda jest piękna, słoneczko świeci, temperatura 22 st. Luzik, Czechy mijam bez problemu. Za granicą niemiecką pierwszy korek, tempo jazdy spada do 30 km/h, no ale jadę a inni stoją i nawet miło usuwają się robiąc miejsce, na końcu okazuje się, że wypadek, ciężarówka wjechała w barierki między pasami ruchu. Znów gnam w stronę upragnionej Barcelony i nagle stop, drugi korek, który ma tak ok 10 km, masakra, znów wypadek. A za kilkadziesiąt kilometrów znów to samo. A czas sobie mija, dobrze, że słonko świeci … świeci ???? Przestało już bo po pierwsze zaczyna się wieczór a po drugie zaczyna lać deszcz. I tak zmęczona i zmoknięta ok 23.00 staję przed hotelem.
I tu anegdota dla tych, którzy pytali mnie przed wyjazdem : „Asia a Ty nie boisz się tak sama jechać” . Otóż nie, bo należy się mnie bać  😉
Tak w połowie drogi, zorientowałam się, że w telefonie nie mam roamingu, który powinien być. Więc do nerwów ze względu na spóźnienie i złą pogodę doszły nerwy o nerwy taty, który już pewnie przez brak wiadomości ode mnie postawił na nogi policję, pogotowie i straż pożarną w trzech krajach. Na którejś stacji benzynowej łapię wifirifi i udaje mi się z internetu wysłać wiadomość, że żyję i że wszystko ok. Ale nie wiem czy wiadomość doszła. Po przyjeździe do hotelu o tej 23.00 próbuje znów się połączyć z netem ale w nerwach nie „umiem się dogadać” ze swoim tabletem, który coś chce ode mnie po francusku. Jest godzina 24.00, w części ogólnej hotelu spotykam jakiegoś chłopaka z laptopem i z netem, który niestety z angielskim ma większe kłopoty niż ja, ale który musiał zobaczyć szał w moich oczach i któremu na migi pokazałam, że MUSZĘ sprawdzić pocztę. Tak się biedak mnie wystraszył, że zostawił mi laptop i nawiał do sali obok i bardzo niepewnie zerkał przez szyby czy na pewno przeżyje tą noc 😉
UFFF udało się. Maile uspokajające poleciały do polski i z powrotem. Nikt zawału serca nie dostał.
Miły przerażony francuz odzyskał laptopa a ja nawet przypomniałam sobie jak w jego ojczystym języku ładnie podziękować. Na drugi dzień przy śniadaniu nie uciekał już na mój widok z krzykiem.
Teraz na spokojnie też uruchomiłam wi-fi, w środku nocy, dzieci poprzesyłały mi nr PUK i inne i nareszcie uruchomiłam komórkę i koło 2 położyłam się spać myśląc ” No chyba pech się skończył”

Dzień drugi: trasa Strasburg – Tuluza; 27.04.2013, przejechane 1029 km.
Rano budzi mnie słońce, zapowiada się ładny dzień. Mimo, że to trasa „przelotowa” po drodze, namawiana przez kolegów z Poznania mimo, że muszę nadłożyć drogi chcę zobaczyć najwyższy most w Europie. Na zdjęciach wygląda cudnie. Po śniadaniu ruszam więc w drogę. Trasa prowadzi przez góry, w których najpierw łapie mnie deszcz a później o zgrozo temperatura spada do 0st. i zaczyna padać śnieg. Nie ma jak jechać, maleństwo „lata” z jednej strony pasa na drugi. Zatrzymuję się na parkingu z myślą, że zostaniemy tam do wiosny. Skuter oblepiony śniegiem ( już tam u góry wiedziałam, że będę żałowała, że nie zrobiłam zdjęcia, ale w tamtym momencie nie miałam na to siły ). Zalałam się łzami myśląc „Co Ty babo tutaj robisz?” No ale nie siedzę tam do dziś 😉 Kolejna myśl była taka, że po pierwsze jak mi się rozmaże makijaż to żaden facet mi nie pomoże, a po drugie, że to i tak nie pomoże i trzeba coś zrobić. Pogadałam więc z Krzysztofem H. i kazałam mu znaleźć inną drogę, gdzie nie ma śniegu i że niekoniecznie muszę jednak ten most oglądać teraz. Krzysiek przeliczył trasę i ruszyliśmy z duszą na ramieniu, znaczy ja z duszą a Krzysiek H. spokojnie mówił mi: skręć w lewo, skręć w prawo, jedź 6 km prosto i wyjechaliśmy najpierw ze strefy śniegu, potem deszczu i do Tuluzy dojechaliśmy witani tęczą. Wieczorem w łóżku nie myślałam już na wszelki wypadek, że pech się skończył.

Dzień trzeci: trasa Tuluza – Barcelona; 28.04.2013, przejechane 560 km.
W tym dniu mam do przejechania zdecydowanie mniej kilometrów bo w planie było zwiedzanie Andory. Ale BYŁO niestety. Wprawdzie poranek, znów był całkiem pogodny mimo, że chmury były nad Tuluzą to niestety im bliżej Andory tym pogoda jest coraz gorsza – wiatr, mżawka później deszcz. A w górach nad Andorą czarne chmury.
Nie mam ochoty na powtórkę z dnia poprzedniego. Tak więc zmiana planów i trasy. Omijam góry i jadę do Barcelony niziną, dzięki czemu zwiedzam Carcassonne. Niestety w deszczu. Najpierw droga prowadzi mnie przez plac na którym stoją przedziwne „gołe” drzewa. Mam nadzieję, że to tylko dlatego, że nie zdążyły jeszcze wypuścić pąków, chociaż inne drzewa w okolicy już mają liście. Cały plac robi przez te drzewa niesamowite wrażenie. Później podjeżdżam pod „stare” Carcassonne – najstarszy zachowany średniowieczny układ urbanistyczny w Europie. Z powodu padającego deszczu i ubrana w gustowny kombinezon przeciwdeszczowy nie mam ochoty na wypicie kawy w którymś z licznych ogródków letnich.

Po zwiedzeniu miasta ruszam w drogę już prosto do Barcelony.
Po przyjechaniu do hotelu nowa „niespodzianka”. Okazało się, że „śląska gwiazda” pojechała w świat bez dokumentów. Na pytanie pani w recepcji o paszport zaczęłam się sama z siebie śmiać jak ja się wybrałam w drogę. Pakując się w domu, wszystkie dokumenty wsadziłam jak zawsze do torebki, tylko, że przed samym wyjazdem zdecydowałam się na inną. Dobrze, że miałam chociaż prawo jazdy i dowód rejestracyjny. No ale przecież ja zawsze mówię, że teraz jazda po Europie to jak pojechać do drugiej wsi 😉
W związku z tym, że ominęłam Andorę w Barcelonie byłam już koło 17.00. Tak więc miałam dodatkowe pół dnia na zwiedzanie tego pięknego miasta. Wykorzystując chwilową przerwę w opadach po chwili odpoczynku przesiadam się z maleństwa do metra i ruszyłam w miasto. Na pierwszy rzut poszła La Rambla. Tętniący życiem pasaż o długości ponad 1 km na końcu którego już przy samym porcie stoi pomnik Krzysztofa Kolumba, który prawą ręką wskazuje kierunek drogi do Ameryki. Mnóstwo tu kiosków z pamiątkami, knajpek, straganów z kwiatami, mimów i tłum turystów. Po środku Rambli jest wejście na targ żywności Mercat de la Boqueria. Jest to największy targ miejski w Hiszpanii o powierzchni 13 600m2. Wejście na targowisko zdobi secesyjna brama z 1913r w formie łuku z żelaza ozdobiona dekoracjami z kolorowego szkła. Niestety w niedzielę targ jest zamknięty. Ale jeszcze tu wrócę przed wyjazdem. Teraz wracam na pasaż. W połowie Rambli można przejść po kolorowej mozaice Pla de l’Os zaprojektowanej przez Joana Miro nawiązującej do symboliki kosmosu. Wędrując dalej mijam budynek Casa Bruno Cuadra, tzw. Dom parasoli. Jego elewację zdobią rozłożone parasolki a najbardziej charakterystycznym elementem jest chiński smok wykonany z kutego żelaza. Przed powrotem do hotelu przechodzę Ramblą jeszcze raz zaglądając do okolicznych wąskich uliczek, które wiodą do dzielnicy Barri Gotic ale zwiedzanie samej dzielnicy pozostawiam na kolejny dzień.

Dzień czwarty: Barcelona; 29.04.2013, przejechane 0km
Z powodu deszczu czeka mnie „mokre” zwiedzanie. Dziś najpierw wycieczka śladami Gaudiego. Na Passeig de Gracia, który jest główną aleją miasta porównywaną do Pól Elizejskich w Paryżu a także drugą najdroższą ulicą Hiszpanii podjeżdżam autobusem. Pasaż dekorują piękne latarnie-ławki zaprojektowane w 1906r. Na pierwszy „rzut” przez okna autobusu podziwiam Casa Lleo Morera, której przebudowa została zaprojektowana przez Lliusa Domenech. Następnie podjeżdżamy pod Casa Batllo przebudowaną w latach 1904-06 przez Gaudiego. Niektórzy porównują falującą fasadę do powierzchni morza. Wiele takich odniesień znajdujemy też w środku budynku, jak choćby otwory wentylacji przypominające skrzela ryb. Dom wieńczy fantazyjny dach z wierzą zakończoną krzyżem, który ma symbolizować walkę św. Jerzego ze smokiem.

Wsiadamy powrotem do autobusu i ruszamy pod Sagrada Familię, najsłynniejszą budowlę Barcelony. Jest to bodaj największy projekt genialnego architekta. Świątynia budowana jest od 1882r. a przybliżony termin ukończenia to rok 2026, w setną rocznicę śmierci Gaudiego. Świątynia zajmuje powierzchnię 4,5 tys. km2 i może pomieścić 14 tys. osób. Wg. Gaudiego świątynia ma być biblią z kamienia, która opowiada historię wiary chrześcijańskiej. Trzy fasady symbolizują kluczowe momenty z życia Chrystusa – narodzenie, mękę i zmartwychwstanie. Wnętrze kościoła robi niesamowite wrażenie, kolumny w kształcie drzew podtrzymują sklepienie, jakbyśmy wchodzili do wnętrza ogromnego kamiennego lasu. Ostateczny projekt przewiduje budowę 18 strzelistych wież z których najwyższa – 170m poświęcona jest Jezusowi, mniejsze Matce Boskiej, 4 ewangelistom i 12 apostołom. Najwyższa wieża ma być oświetlona z niższych „wież apostolskich”, a krzyż na niej się znajdujący ma rzucać snop światła na miasto jak słowa Jezusa „Ja jestem światłością”
Dwie istniejące fasady: Bożego Narodzenia i Męki Pańskiej robią niesamowite wrażenie. Pierwsza bogata, radosna, przeładowana ozdobami pokazuje radość z przyjścia na świat Jezusa. Druga zimna, surowa wręcz posępna pokazuje smutek i ból z powodu śmierci Jezusa.
W podziemiach kościoła znajduje się muzeum pokazujące powstawanie świątyni z licznymi rycinami, zdjęciami, modelami.

Po zwiedzeniu Sagrada Familii, kontynuuję pieszo spacer po Barcelonie. Zwiedzam gotycką dzielnicę Bari Gotic. Jej sercem jest Katedra de Barcelona, której patronką jest św. Eulalia., męczennica żyjąca w Barcelonie ok. 300r. Zgodnie z legendą ta trzynastoletnia dziewczyna przed śmiercią była poniżana i obnażona publicznie, jednak śnieg, który spadł nagle zasłonił jej nagie ciało. Na pamiątkę tego zdarzenia w ogrodzie przy katedrze od lat mieszka 13 białych gęsi.
Spod katedry przechodzę na plac Królewski z zabudowaniami Pałacu Królewskiego wybudowanego w XI w. Niesamowite wrażenie robi na mnie także kościół św. Marii z Morza wzniesionego w latach 1329 – 83. Jego proste i surowe wnętrze niemal pozbawione jest dekoracji, które zostały zniszczone podczas pożaru w 1936r w czasie wojny domowej. Nic dziwnego, że ten kościół został „bohaterem” książek.
Po męczącym dniu wracam do hotelu by na klimatyzatorze wysuszyć nareszcie buty.

Dzień piąty: Barcelona; 30.04.2013, przejechane 0km
Nareszcie budzi mnie słońce !!! A dziś w planach mam „bieganie” z jednego końca Barcelony na drugi i wspinanie się na wzgórza. Najpierw jadę do Parku Guell. Niestety po wyjściu z metra okazało się, że wyszłam o jedną stację za wcześnie i jestem po drugiej stronie wzgórza. Miły Hiszpan niosący bagietki na śniadanie widząc, że studiuję mapę sam podchodzi i pyta „Park Guell ???” i na migi pokazuje mi: pierwsza w prawo, druga w lewo a później dłuuuugo pod górę. Ale to dłuuuuugo pod górę nie jest takie straszne bo dla pieszych są schody ruchome i winda. Nagle znajduję się na szczycie i mam u stóp całą Barcelonę. Ponieważ jestem już w parku to zapachy kwitnących drzew, krzaków, traw po wczorajszym deszczu są oszołamiające. Ten moment wynagradza wcześniejsze udręki i już wiem czemu tu przyjechałam.
Schodzę do Parku Guell. W zamyśle Gaudiego miało to być miasto-ogród z luksusowymi rezydencjami, zieloną przestrzenią, hala targową. Jednak pewnie z powodu znacznego oddalenia parku od centrum pomysł ten nie uzyskał akceptacji barcelończyków i z całego zamierzenia powstały dwa domy: Gaudiego, w którym mieści się teraz Muzeum i Biała rezydencja  Casa Trias, dom przyjaciela Gaudiego. Najbardziej ozdobną część parku tworzą dwa pawilony wejściowe do parku wraz ze schodami ze słynną salamandrą-smokiem wykonaną z mozaiki. Schody prowadzą do otwartej Sali Stu Kolumn, których tak naprawdę jest 86. Podtrzymują one plac zbudowany powyżej, który jest jednocześnie dachem hali. Duży plac – teatr otoczony jest ceramiczną ławką pokrytą wzorzystą mozaiką – najdłuższą ławką świata mającą 152m.

Z parku Guell idę w kierunku Alei Tibidabo, na szczęście jest z górki.
Niestety słynny niebieski tramwaj nie kursuje. Zamiast tego zwykły czerwony autobus miejski dowozi turystów pod stację kolejki na wzgórze Tibidabo. Ze wzgórza o wysokości 520 m npm roztaczają się niesamowite widoki na Barcelonę, widzę nawet mój hotel. Nazwa wzgórza pochodzi z łaciny i oznacza Dam Ci. Słowa te znajdziemy w ewangelii św. Mateusza w części opisującej kuszenie Jezusa przez szatana. Nazwę tą nadali wzgórzu zakonnicy, którzy wyobrazili sobie, że diabeł mógłby właśnie z tego miejsca kusić Chrystusa bogactwami miasta.
Na szczycie wzgórza znajduje się najbardziej osobliwy kościół Barcelony Św. Serca jezusowego. Budowa trwała od 1902 do 1961r. Powstała świątynia w stylu neobizantyjskim składająca się z dwóch kościołów jeden na drugim. Budynek wieńczy ogromna figura Chrystusa z rozłożonymi rękami.
Na Tibidabo znajduje się także Park Atrakcji Tibidabo należący do trzech najstarszych obiektów tego typu na świecie.

W drodze na kolejne wzgórze zahaczam o Camp Nou. Obiegam jednak stadion tylko dookoła bo żeby wejść do środka jest długa kolejka po bilety. Ale byłam 😉

Na wzgórze Montjuic można wejść ścieżkami parku. Ja wybieram jednak łatwiejszą metodę, przejazd ośmioosobowym wagonikiem kolejki linowej. Zamek-twierdza na wzgórzu strzeże wybrzeża Barcelony od XVIIw. Generał Franco urządził w zamku muzeum broni a obecnie trwają prace nad stworzeniem tu Międzynarodowego Centrum Pokoju.
Dzień mija i kończy się moja przygoda z Barceloną. Wracam jeszcze raz na deptak Rambla i odwiedzam targ La Boqueria. Jest to miejsce gdzie mieszają się kolory, zapachy, smaki. Na straganach można znaleźć najbardziej egzotyczne owoce, słodycze, przyprawy czy owoce morza. A na zakończenie jeszcze jedno „spotkanie” z Gaudim. Zatrzymuję się na najdroższej ulicy miasta przy Casa Mila. Falująca fasada wykonana z wapienia przypomina wzburzone morze gdzie fale morskie splatają się z algami wykonanymi z kutego żelaza, które tworzą balustrady balkonów. Tu piję też ostatnią kawę w Barcelonie.

Dzień szósty: trasa Barcelona – trójkąt Dalego; 01.05.2013, przejechane 240km
To dzień Tur de Dali. Katalonia szczyci się licznymi pamiątkami i miejscami związanymi, z tym jak dla mnie genialnym artystą  Salvadorem Dali. Najważniejsze są trzy miejscowości z niezwykłymi muzeami:
– wioska Pubol gdzie mieści się zamek Gali
– Cadaques z Port Lligat z domem artysty
– Figueres z teatrem-muzeum Dali
Castell Gala Dali de Pubol to średniowieczny zamek, który Dali kupił swojej żonie i muzie na miejsce wypoczynku i zaciszne schronienie. Dali przebudował ten zamek z XIV-XVw i zachowując historyczne ślady jakie odcisnął na nim czas stworzył przestrzeń piękną, tajemniczą, intymną, kobiecą.
Z Pubol krętymi drogami przez wzgórza Katalonii jadę do Białego miasteczka Cadaques w którym ma się wrażenie, że czas się zatrzymał. Wiąże się to m.in. z jego położeniem na końcu półwyspu odciętego pasmem górskim. Nazwa miejscowości pochodzi od słów Cap de quers tłumaczonych jako przylądek ze skał .
Jadąc do Figueres zbaczam z głównej drogi w stronę Monestir de Sant Pere de Rodes, klasztoru benedyktynów położonego na wysokości ok. 520 m npm. Samego klasztoru nie zwiedzam ale skusiły mnie opisy w przewodnikach. I faktycznie było warto. Wzniesiony na tarasach, przyklejony do góry klasztor oferuje bajkowe widoki na półwysep i morze.
Popołudniu dojeżdżam do Figueres, w którym mieści się Teatre-Museum Dali, który był wielkim projektem artysty. Powstał on na ruinach zniszczonego w czasie wojny domowej teatru miejskiego. Jest największym w świecie muzeum surrealizmu, osobliwym, ekscentrycznym, zaprojektowanym w najdrobniejszych szczegółach przez samego Dalego.

Dzień siódmy: trasa Bascara  Costa Brava – Sanremo; 02.05.2013, przejechane 656km
Costa Brava czyli „urwiste wybrzeże” to mozaika krajobrazów naturalnych i zurbanizowanych, fantastyczne klify i urwiska skalne oraz plaże wciśnięte w skaliste zatoki sąsiadują z kurortami turystycznymi. Granicę przejeżdżam po minięciu Portbou najbardziej na północ wysuniętej miejscowości Costa Brava. Na granicy hiszpańsko – francuskiej zagubiona w górach stoi jeszcze budynek starej służby celnej. Mijając kolejne miasteczka wypoczynkowe Francji i Włoch w okolicach Arles „wskakuję” na autostradę by wieczorem dojechać do Sanremo.

Przytulny hotelik zlokalizowany jest w pobliżu centrum miasta. Prowadzący hotel młody Włoch poinformował mnie gdzie znajdują się obiekty warte obejrzenia: zabytkowe centrum, kino gdzie odbywa się festiwal piosenki, Casino, cerkiew. Zaopatrzona w mapę miasta koło 19.00 ruszam oglądać. Najpierw wspinam się poprzez zabytkowe, stare, ciasne uliczki na szczyt starego Sanremo skąd roztacza się widok na oświetlone późnym wieczorem miasto, które przyjaźnie mrugało do mnie. Schodząc w dół spotykam trzech carabinieri, których poprosiłam o zrobienie zdjęcia po czym zamierzałam jeszcze trochę pomyszkować po zaułkach, ale w tym momencie dali mi oni bardzo wyraźnie do zrozumienia, że powinnam jednak się stamtąd ewakuować, bo nie jest za rozsądnie chodzić tam o tej porze. Potulnie więc wróciłam do „nowoczesnej” części miasta i wróciłam do hotelu.

Dzień ósmy: trasa Sanremo – Pescheria Del Garda ; 03.05.2013, przejechane 393km
Ruszam dość wcześnie tzn. ok. 9.00. Mijane nadmorską drogą miasteczka są jeszcze uśpione. Gdzieniegdzie widać tylko jakiegoś wędkarza, mamę z dzieckiem na spacerze lub uprawiających jogging. Co chwilę zerkam w górę gdzie od czasu do czasu widać autostradę, która raz chowa się za szczytami gór a innym razem w chmurach. Ale nad samym morzem gdzie jadę pięknie świeci słońce. Mijam miasteczka przyklejone do zboczy gór albo rozłożone w licznych zatokach. Droga wije się raz wisząc nad urwiskiem innym razem chowa się w tunelach wydrążonych w skale.
Późnym popołudniem dojeżdżam nad jezioro Garda. Po zostawieniu bagaży w hotelu jadę zwiedzić Sirmione. Miasteczko wypoczynkowe znajduje się na półwyspie wcinającym się dość głęboko w jezioro. Na jego końcu znajduje się historyczna część miasteczka sięgajaca VI-Vw pne. Wejścia do tej części broni zamek ze zwodzonym mostem z IV-Vw

Dzień dziewiąty: trasa Pescheria del Garda – Ainet ; 04.05.2013, przejechane 416km
Jezioro Garda jest pięknym górskim jeziorem. Stare miasteczka z wąskimi, klimatycznymi uliczkami, placami nad brzegiem kuszą do zatrzymania się i spędzenia przynajmniej kilku chwil. Jadę zachodnim brzegiem jeziora gdzie droga jest „przyklejona” do zbocza gór. Jej urok przyciąga turystów pieszych, rowerzystów jak i zmotoryzowanych. Ilość motocykli jest niesamowita. Ale nie ma się czemu dziwić. Piękna kręta droga, równa nawierzchnia i niesamowite krajobrazy. Co jakiś czas zatoczki pozwalają na zaparkowanie i rozejrzenie się. Dojeżdżam do Riva del garda najbardziej na północ wysuniętego miasteczka nad jeziorem, z którym w tym miejscu się żegnam.

Teraz kieruję się w stronę Austrii. Za Trento skręcam w drogę prowadzącą do Cortiny dAmpezzo. Mijam Predazzo i skocznie narciarskie. Miło popatrzeć na miejsce gdzie nasi skoczkowie zdobywali złote medale. Następnie wspinam się, dosłownie bo droga ma nachylenie 15% na Passo San Pellegrino. Tu znów spotykam zimę ale nie jest tak przerażająca jak w drugim dniu wyjazdu. Śnieg leży jeszcze na zboczach i trasach narciarskich, ale te nie są już czynne. Przy stacjach kolejki równo poukładane leżą krzesełka. Następnie wzdłuż Lago di Alleghe  jeziora górskiego, droga prowadzi znów przez wiosnę, zbocza gór pokryte trawą i kwiatami aby za chwilę znów ustąpić zimie. Droga do Cortiny d’Ampezzo jest już otwarta. Mam szczęście bo inaczej musiałabym bardzo nadłożyć drogi. No i ominęłoby mnie jakieś 30 zakrętów, niektóre o 360st. Na drodze o nachyleniu 10%. Przyjemność z jazdy psuje tylko leżący żwirek, pozostałość po zimowym przystosowaniu drogi do jazdy. Im bliżej szczytu tym więcej śniegu. W pewnym momencie jadę tunelem śnieżnym o wysokości ponad 2m. Na szczycie rozciągają się przepiękne widoki.

Czas mija niestety, pora zjechać z gór. Po minięciu granicy austriackiej dojeżdżam do Ainet gdzie ja śpię w całkiem miłym gasthofie po zjedzeniu pysznej kolacji, natomiast maleństwo w stajni z kilkoma końmi.

Dzień dziesiąty: Ttrasa Ainet – Rybnik; 05.05.2013, przejechane 820km
Po przejechaniu w sumie ok. 5300 km , zdobyciu wielu nowych wrażeń, doświadczeń i przeżyć ok. 17 stanęliśmy z maleństwem przed garażem,
W ogródku kwitną tulipany, pięknie świeci słońce.
Dzieci witają, pies szaleje z radości.
Jest dobrze !!!!