Alpy i Dolomity 2016 czyli powtórka z rozrywki

Od chwili, gdy w zeszłym roku Piootr zaprosił mnie do udziału w wyprawie, nie mogłem się doczekać dnia wyjazdu. Poprzedni sezon pozostawił mi pewien niedosyt jeżdzenia, bo ile można jeździć „dookoła komina”, robiąc 50-150 trasy dookoła Warszawy? Od samego początku jasny był cel naszej wyprawy – winkle, winkle i jeszcze raz zakręty. Nie nastawialiśmy się na zwiedzanie, czy też odpoczywanie. Celem była droga, a nie miejsce docelowe. Im bardziej kręta, tym lepiej. Autostrady są dla cieniasów. Ten wyjazd spełnił te oczekiwania w 100%. Do tego stopnia, że już zaczynam zbierać kasę na przyszłoroczny wyjazd 😉

 

Wyprawa Alpy – Dolomity moim okiem.

Podróż czas zacząć.

W trasę wyruszyliśmy w 3 grupach. Alfi z Jaankiem wystartowali w sobotę rano z Warszawy. Dołączył do nich w Tomaszowie Mazowieckim Sobier. My z Jackiem i Piootrem ruszyliśmy ich śladem prosto po paradzie, gdzie „przedefilowaliśmy” przed ustawiającymi po paradzie sprzęt imprezowiczami. Pomachaliśmy wszystkim rękami i ruszyliśmy w drogę. Kierunek Gorzyczki przez Tomaszów Mazowiecki i Częstochowę. W okolicach Gorzyczek dojechaliśmy do pierwszej grupy, która złapała opóźnienie z powodu wymiany zużytej opony w motocyklu Jaanka. Stamtąd, już w pełnym składzie ruszyliśmy do miejsca pierwszego nocowania, miejscowości Znojmo w Czechach. Szybka, po mistrzowsku przeprowadzona negocjacja ceny w wykonaniu Alfiego, zakwaterowanie i kolacja w miejscowym barze. Wieczorem wyszliśmy na małe zakupy do pobliskiego hipermarketu celem uzupełnienia zasobów pożywienia i po nich grzecznie poszliśmy spać.

Witamy w Alpach

Rano, po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę. Pogoda niestety nie rozpieszczała, dając nam ciemnymi chmurami do zrozumienia, że lekko nie będzie. Tuż za granicą nastąpił pierwszy rozłam w naszej grupie. 5/6 wybrało przejazd dłuższą i bardziej krętą drogą, Jaanek natomiast preferując trasy szybsze, wybrał autostradę. Zaraz po zjechaniu w boczną drogę, zostaliśmy zmuszeni do wdziania strojów przeciwdeszczowych. Tę czynność przyszło nam powtarzać podczas wyjazdu jeszcze wielokrotnie.Trasa „widowiskowa” dała nam lekki przedsmak tego, co na nas miało czekać w Alpach. Po kilkunastu kilometrach zaczęło padać. Drogi kręte, nawierzchnia mokra i śliska, pełno zdradzieckich „żmijek z asfaltu” a czasem wręcz „pytongów”, na których co i rusz uślizgiwały się koła…

Do Imbahchorn dojechaliśmy ok. godz. 18:00, zastając już na miejscu Jaanka, który zdążył się rozpakować, wziąć prysznic i znaleźć suszarkę do butów. Bo okazało się, że o ile u nas tylko kropiło i przeciwdeszczówki (nazywane przez nas pieszczotliwie „kondomami”) nie miały za dużo do roboty, o tyle podróż Jaanka autostradą skończyła się dla niego totalnym przemoczeniem obuwia.

Sam pensjonat prowadzony jest przez polskie małżeństwo, jego usytuowanie jest idealne jako baza wypadowa na alpejskie trasy, mieści się on praktycznie tuż przed wjazdem na Grossglockner. Potwierdzeniem może być znaleziony w księdze pamiątkowej wpis chłopaków, z poprzedniej wyprawy.

Po kolacji, Sobier z Alfim, nie mając jeszcze dość jeżdzenia, postanowili pokręcić się po okolicy i zrobić rozeznanie w pobliskim terenie. Reszta ekipy udała się na zwiedzanie miejscowości i konsumpcję złocistego trunku.

Rano, po śniadaniu wyruszyliśmy na zdobywanie Grossglocknera. Poprzedniego wieczora ustaliliśmy, że ze względu na prognozy, które mówiły o nadciągających opadach deszczu, nie zostaniemy w Imbahchorn zaplanowane 3 noce. Zatem nie opłacało nam się zakupować bilet miesięczny za 43E, kupiliśmy dzienny (25E), ze świadomością, że w razie potrzeby, następnego dnia dokupimy jeszcze jeden, już w obniżonej do 11E cenie. Pogoda na tyle się poprawiła, że jezdnia zdążyła podeschnąć i mogliśmy dość ostro ruszyć pod górę. Niestety na wysokości Edelweißspitze wjechaliśmy w gęstą mgłę i resztę trasy do jęzora lodowca pokonaliśmy we mgle.

Stamtąd ruszyliśmy do podnóża najwyższego wodospadu w Europie – wodospadu Krimml. Trasa, która do niego wiedzie nazywa się Gerlospass. Sam wodospad jest podzielony na 3 kaskady, jego wysokość to 380m i robi naprawdę duże wrażenie. Huk spadającej wody słychać w znacznej od niego odległości.

Po krótkiej sesji zdjęciowej, podjęliśmy wspinaczkę górską, krętą drogą na przełęcz Zillertaler Höhenstraße. Z niej skierowaliśmy się do miejscowości Kitzbühel i stamtąd, przez przełęcz Thurn i miejscowość Mittersill do Fusch.

Wieczorem, świętując moje imieniny, wywiązała się burzliwa dyskusja na temat kierunku dalszej podróży. Ponieważ prognoza pogody przewidywała nieustające opady deszczu, nastąpił rozłam naszej alpejskiej grupy na dolomicką oraz chorwacką. Jaanek i Jack zadecydowali, że zamiast kręcić się po mokrych winklach Dolomitów, wolą wymoczyć nogi w Adriatyku. Szczerze mówiąc, to też miałem ochotę do nich dołączyć, bo prognoza pokazywała ciągłe opady w Alpach i w miarę dobrą pogodę (ze wskazaniem na bardzo dobrą) w Chorwacji. Jednak pędzenie tam autostradą to nuda, więc postanowiłem pozostać z grupą dolomicką. I to była bardzo dobra decyzja! Rano zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, uścisnęli dłonie i ruszyliśmy w przeciwnych kierunkach. My ponownie na Grossglockner, chłopaki w stronę Słowenii i Chorwacji.



Tego dnia pogoda była idealna, więc skorzystaliśmy z niej i wjechaliśmy z Alfim na Edelweißspitze, skąd rozpościera się piękny widok na trasę Großglockner Hochalpenstraße oraz całe pasmo okolicznych gór. Przypadek sprawił, że w tym samym czasie testowali na tej trasie jakieś samochody, ukryte za maskującą folią. Bliższe przyjrzenie się zaowocowało dojrzeniem znaczka Hondy.

Po zjechaniu z Großglockner, kierując się do miejscowości Paluzza we Włoszech, zatrzymaliśmy się na granicy austriacko – włoskiej celem rozprostowania nóg i wykonania kolejnej sesji fotograficznej.

Z Paluzzy skierowaliśmy się na drogę SP123. To kolejna kręta, o dobrej nawierzchni droga. Dojechaliśmy nią do drogi SR355 a z niej skręciliśmy w SS465 kierując się na miejscowość Prato i dalej wgłąb lasów. Droga SS465 zmieniła się w SP619 i na niej zobaczyliśmy coś, co nas lekko zamurowało. Mianowicie, wyskakując zza kolejnego zakrętu, wpadliśmy na poligon i między zaparkowane przy drodze pojazdy terenowe włoskiej armii. Strzeliliśmy parę fotek, samemu rozglądając się niepewnie na boki, czy i do nas nie będą strzelać, ale kulami, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.

Po drodze wypatrzyliśmy jeszcze wartowniczkę pilnującą drogi w lesie oraz samochód terenowy na szczycie wzniesienia. Na szczęście nikt nas nie niepokoił, więc mogliśmy kontynuować podróż.

Jadąc tą trasą, przejechaliśmy przez kilka charakterystycznych punktów, których nazwy natychmiast powodują szybsze bicie serca wsród entuzjastów kolarstwa wyczynowego, w szczególności kibiców Giro d’Italia. Zaczęło się od Vigo di Cadore, z którego ruszyliśmy w kierunku Cortiny d’Ampezzo. Następnie ruszyliśmy na przełęcz Giau (Passo Giau).

Ta kultowa trasa jest ogromnym wyzwaniem dla kolarzy, którzy próbują się z nią zmierzyć. My pokonaliśmy ją w odwrotnym kierunku do Giro d’Italia. O tym, że to miejsce jest nierozerwalnie związane z wyścigami kolarskimi przekonują nas co chwilę różne akcenty. A to wiatrak z wmontowanym „rowerzystą”, a to rower przerobiony na wskaźnik wiatru, a to widniejące na budynku napisy Giro d’Italia. Widoki ze szczytu tej położonej na wysokości 2236m.n.p.m przełęczy zapierają dech w piersiach. To chyba najpiękniejsza przełęcz w Dolomitach. Z jednej strony rozpościera się niesamowity widok na słynny (i najwyższy) masyw górski Dolomitów – Marmoladę, z drugiej można zobaczyć niemniej piękny szczyt Ra Gusela. Uważny obserwator będzie w stanie dostrzec wysoko, na grani, przycupnięty budynek schroniska Nuvolau. To miejsce ma magiczny klimat, człowiek zaczyna naprawdę odczuwać ogrom tych gór. Po obowiązkowej sesji zdjęciowej ruszamy w dalszą drogę, nadal jadąc w odwrotnym do Giro… kierunku. Powoduje to lekkie problemy podczas czytania napisów na asfalcie, ale i tak udaje nam się odnaleźć kilka dopingujących naszego reprezentanta, Rafała Majkę. Nasi tu byli!

Późnym wieczorem zjeżdzamy do Arabby, parkujemy pod zamkniętą pizzerią i Piotr przystępuje do poszukiwania nam noclegu na jednym z portali skupiających hotele i pensjonaty. W ten sposób trafiamy do hotelu Olimpia, gdzie kelnerem jest pochodzący z Lublina Tomasz. Sam hotel sprawia bardzo przyjemne wrażenie, po sezonie zimowym nastawiony jest na motocyklistów, o czym świadczą choćby „motocyklowy” bar czy grill. Cała okolica Arabby to jedno wielkie „zagłębie zakrętów”. W recepcji hotelu dostępne są skserowane proponowane trasy dla motocyklistów. Ponieważ po kolacji zostało jeszcze trochę dnia, Sobier z Alfim znów wypuścili się na „spoko, będzie tempo spacerowe, tylko małe kółko” zwiedzanie okolic. Zaliczyli dzięki temu Passo di Campolongo i Passo di Gardena. Wieczór spędziliśmy jak zwykle, na planowaniu ruchu na kolejny dzień. Od rana pogoda zaczęła straszyć deszczem, więc nie zwlekając zbyt długo po śniadaniu, ruszyliśmy na kolejną słynną i znaną z przekazów telewizyjnych przełęcz Pordoi 2242m, kolejne znalezione napisy dopingujące Rafała Majkę), przełęcz Sella (Passo Sella, 2240m), stamtąd na Passo Gardena 2137m, Passo Campolongo 1875m i powrót do Arabby. Po drodze zauważyliśmy remontowany hotel, którego nazwa sprawiła, że siłą rzeczy musieliśmy się zatrzymać i zrobić zdjęcie jego tablicy 😉

W Arabbie szybka kawa i przeczekanie przelotnych opadów deszczu. Ostatnie sprawdzenie kolejnego etapu podróży i start, znów przez przełęcz Pordoi, ale tym razem w kierunku Canazei oraz Bolzano. Z Bolzano skierowaliśmy się na drogę SS42, przełęcz Mendola. To kolejna świetna droga z bardzo dobrą nawierzchnią i całą masą agrafek. Zatrzymaliśmy się na szczycie, w miejscowości Mendola na obiad i w poszukiwaniu obowiązkowych nalepek z nazwą przełęczy. Na obiad zaserwowaliśmy sobie typowe włoskie danie – każdy zamówił inny rodzaj makaronu. I każdy z nas był zadowolony z wyboru. Jeśli chodzi o tego typu potrawy, albo pizze, to jednak Włosi są klasą samą dla siebie. W restauracji zaobserwowaliśmy grupę 3 seniorów, motocyklistów w wieku 70+, którzy spowodowali u nas opad szczęki. Jeden z nich ujeżdżał BMW K1300, drugi Yamahę R1, a trzeciego nie pamiętam, ale to na pewno nie był wózek inwalidzki. Właściciel R1 miał problem z dosiądnięciem maszyny, ale poradził sobie z tym tak, że odtoczył motocykl z parkingu na drogę w takie miejsce, gdzie chodnik był wystarczająco wysoko, by mógł stanąć na nim i przerzucić nogę ponad siedzeniem. Trudności w zajęciu miejsca nie miały za to żadnego wpływu na jego, oraz jego kolegów styl jazdy. Każdy z nich miał pięknie domknięte opony, osobiście sprawdziłem. Tutaj naszła nas refleksja, że „nasi” emeryci w tym czasie stoją w kolejce do lekarza, albo w aptece po tanie leki… A podobno to oni przegrali WWII a nie my …

Po obiedzie ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem dojechaliśmy do przełęczy Tonale z totalnie wymarłym miasteczkiem (które działa chyba tylko w sezonie zimowym) oraz charakterystycznym Mauzoleum żołnierzy poległych w wojnie 1915-1918. Samo miejsce, wraz z miasteczkiem sprawia dość przygnębiające wrażenie. Zapewne zupełnie inaczej wygląda to w sezonie zimowym, bo dookoła miasteczka widać kilkanaście wyciągów narciarskich.

Nie czekając śniegu, aby to sprawdzić, ruszyliśmy w dalszą drogę. Z przełęczy Tonale skręciliśmy na drogę SP29, na przełęcz Gavia (2652m).Mogę śmiało napisać, że to był najtrudniejszy etap naszej wycieczki. Droga jest bardzo wąska, praktycznie szerokości ciężarówki. Niemożliwe jest wyminięcie się na niej 2 samochodów osobowych, dlatego co jakiś czas są mijanki. Powierzchnia asfaltu też pozostawia wiele do życzenia. Ale najgorsze było to, że pare kilometrów przed szczytem, wjechaliśmy w gęstą mgłę. Była na tyle gęsta, że konieczna była jazda z otwartą szybką, bo inaczej nic nie było widać. Zmieniłem na prowadzeniu Piootra, jechaliśmy góra 20km/h, jeden za drugim tak, żeby widzieć światła pozycyjne poprzednika. Maciek, który nie wiedział o złych warunkach na górze, cofnął się do podnóża trasy, aby nakręcić film z przejazdu całego odcinka, musiał sobie radzić sam. Ale w końcu Sobier poradził. Wjeżdżając na górę, tuż przed szczytem udało się wyjechać ponad mgłę i mogliśmy się rozkoszować pięknymi widokami, gór oraz kozic górskich, które wyglądały na dość mocno zaskoczone naszą tam obecnością. Udało się ustrzelić pare na fotografiach.

Po dojechaniu na szczyt nastąpiła obowiązkowa sesja zdjęciowa i zakup kolejnej naklejki. W międzyczasie dojechała tam również cyklistka. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem jej wytrwałości i wytrzymałości. Dopiero kilka minut po niej dojechali jej towarzysze. Temperatura na górze wynosiła ok. 8*C. My byliśmy zmarznięci, a co można powiedzieć o nich? Na szczęście w schronisku zostali usadowieni koło kominka i dostali ciepłe napoje. Pogratulowaliśmy im wyczynu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Ze szczytu zjeżdżało się o tyle lepiej, że nie było mgły, za to na drodze leżał śnieg, było pełno strumyków płynących w poprzek drogi, a sam asfalt pozostawiał sporo do życzenia. Mimo tego udało nam się zjechać bezpiecznie do Bormio, naszego punktu docelowego w tym dniu. Po zaparkowaniu w mieście, niezastąpiony Piootr przystąpił do wyszukiwania nam kolejnego noclegu. Udało się coś znaleźć, ale mój skuter odmówił posłuszeństwa i uznał, że dalej nie pojedzie. Szybkie rozebranie czachy, sprawdzenie bezpieczników, podociskanie kostek i udało się przywrócić go do życia. Zapewne zaszkodziła mu breja podczas zjazdu z przełęczy Gavia. A przynajmniej tak wtedy myślałem. Kilkukrotna próba odpalenia nie wykazała żadnych problemów, więc uznałem, że problem został rozwiązany, choć nie dawała mi spokoju świadomość, że nie wiem, co tak naprawdę było przyczyną problemów. Ale zmęczenie po Gavii zrobiło swoje, przesunąłem tę męczącą myśl gdzieś na tył czaszki i pojechaliśmy do hotelu. Dzięki zdolnościom negocjacyjnym Piotra, udało się załatwić hotel ze śniadaniem i parkingiem w cenie pokoju. Po zrzuceniu gratów, ruszyliśmy na „podbój miasta”, czyli w poszukiwaniu lokalu, w którym podają pizzę i piwo. Trafiliśmy do całkiem fajnej pizzeri z na tyle dobrą pizzą, że Sobier prosił o „repetę”. Standardowo przy kolacji omówiliśmy ruchy na następny dzień. Maciek z Piotrem mieli udać się do Livignio, natomiast ja z Pawłem mieliśmy zdobyć Stelvio. Żeby było ciekawiej, to w obu kierunkach, a następnie mieliśmy odbić na Szwajcarię i spotkać się z chłopakami w miejscowości Santa Maria Val Müstair. Wracając z kolacji, zrobiliśmy „rajd” po starówce, uwieczniając nasz pobyt w Bormio na zdjęciach.

Atak na Stelvio

Rano niestety nastąpiła powtórka z rozrywki – po spakowaniu bagażu, mój skuter ponownie milczał jak zaklęty. Znów czacha poszła w bok i zaczęło się przeglądanie bezpieczników i wtyczek. Ponieważ nic nie znaleźliśmy, Piootr i Alfi zostali wysłani na poszukiwanie najpierw klucza 10, a następnie miernika, w międzyczasie Piotr wykonał telefon do Mariusza Burgiego, stawiając go w stan podwyższonej gotowości, a my z Maćkiem zdemontowaliśmy mój akumulator i podłączyli go do ładowania, a następnie jego podpięliśmy do mojego skutera. Niestety nic to nie dało. Chłopaki za to spisali się znakomicie, dostarczając oba pożądane artefakty, dzięki którym udało mi się namierzyć winowajcę. Miernik zdawał się być starszy od nas, ale zgodnie z powiedzeniem, że „stare, ale jare”, działał jak należy. 

Winowajcą okazało się podświetlenie przegrody pod kanapą, które pod wpływem wilgoci robiło zwarcie. Szybkie odpięcie układu, podmiana bezpiecznika, odwołanie prezesa ze stanu gotowości i mogliśmy nareszcie ruszać w zaplanowaną dzień wcześniej trasę. Maciek z Piotrem odbili w lewo, my w prawo, na Stelvio.

Trasa ekipy „szwajcarskiej”

Trasa ekipy „Stelvio”

Jeszcze nie rozpędziliśmy się odpowiednio, a już musieliśmy zjechać na pobocze, celem wykonania czynności okołoseksualnej – nałożenia „kondomów” przeciwdeszczowych. Doszliśmy do takiej wprawy, że ubranie całego stroju nie zajęło nam więcej niż 3 minuty. Dochodzimy do perfekcji 😉 Zaczął padać deszcz, więc pod górkę jechaliśmy ostrożnie, choć w miarę szybko. Przynajmniej porównując do innych, próbujących zdobyć tę przełęcz. Na górze powitał nas śnieg, więc nie zatrzymując się, zjechaliśmy na dół, do miejscowości Trafoi. Tam dokonaliśmy szybkiego serwisu kasków, czyszcząc je z nadmiaru wody.Po krótkiej przerwie ruszyliśmy w drogę powrotną. Znając już trochę drogę, oraz jadąc pod górę, mogliśmy sobie pozwolić na większy luz podczas operowania manetką. Dzięki temu udało się nam wjechać w całkiem niezłym tempie, mijając po drodze kilka sportowych aut, campera oraz parę motocyklistów, którym padający śnieg sparaliżował prawy nadgarstek. Na górze zaliczyliśmy obowiązkowy zakup naklejek okolicznościowych, bo być na najsłynniejszej przełęczy i nie mieć stamtąd pamiątki..? To wręcz niewybaczalne.

Po zakupach ruszyliśmy w kierunku Szwajcarii. O ile chłopaki jadąc z Livignio, napotkali na kontrolę celną, o tyle my nie widzieliśmy żadnego celnika na naszej drodze. Ale jest to poniekąd logiczne, bo Livignio, to strefa wolnocłowa, ustanowiona jeszcze przez Napoleona. Ceny tam są bardzo niskie (np. litr paliwa poniżej 1E), zatem zachęcają do szmuglowania towarów do drogiej Szwajcarii. Chłopaki zaopatrzyli się tam w prawdziwą czekoladę, a na to celnicy nie zwrócili większej uwagi, skupiając się raczej na trunkach, czy papierosach. Chłopaki wyjeżdzając z Livignio do Szwajcarii, jechali przez bardzo ciekawy tunel – Munt La Schera. Posiłkując się informacjami z internetu, wrzucę tu pare ciekawostek: Tunel został zbudowany w 1965r na potrzeby dojazdu do zapory wodnej. Posiada 1 pas ruchu, więc ruch w nim odbywa się wahadłowo, a w sobotę w sposób następujący:

0:00 – 5:00 – ruch wahadłowy

5:00 – 10:00 – wyłącznie ruch wyjazdowy z Livigno w stronę Szwajcarii

10:00 – 11:00 – przerwa technologiczna na zmianę kierunku

11:00 – 18:00 – wyłącznie ruch wjazdowy ze Szwajcarii do Livigno we Włoszech

w późniejszym czasie ponownie ruch wahadłowy

Warto o tym pamiętać, wybierając się tam w sezonie, bo można stracić sporo czasu czekając na odwrócenie się kierunku ruchu. Długość tunelu to 3.5km.

Trasa ekipy „szwajcarskiej”

Trasa ekipy „Stelvio”

Po dotarciu przez nas do Santa Maria Val Müstair, udaliśmy się na poszukiwanie stacji paliw, bo włączył się u mnie „żebrak” i należało go nakarmić. Stojąc na stacji, już po zatankowaniu, mieliśmy właśnie dzwonić do chłopaków, podpytać się, gdzie są, gdy moje ucho usłyszało głos Akrapovica Sobiera. Tego dźwięku nie da się pomylić z niczym innym, za każdym razem powoduje mimowolne skurcze szyi celem namierzenia źródła dźwięku. I istotnie po chwili zobaczyliśmy zjeżdzających do miasteczka chłopaków. Szybkie powitanie i wspólna już podróż w kierunku Włoch, Glorenzy. Zatrzymaliśmy się na ryneczku, żeby pozbyć się ubrań przeciwdeszczowych, bo pogoda się poprawiła, zrobiło się ciepło i każdy z nas powoli zaczynał odczuwać to samo, co ogórek pod folią.

Jeszcze tylko zaciągnięcie języka celem namierzenia pizzerii i ruszamy w dalszą drogę. Tubylec istotnie zrozumiał nas i dobrze pokierował, dzięki czemu udało nam się praktycznie w ostatnim momencie wpaść do restauracji i zamówić posiłek. Należy pamiętać, że we Włoszech obowiązuje siesta i wtedy, gdy my normalnie zaczynamy być głodni i rozglądać się za czymś do skonsumowania, oni są już po posiłku i odpoczywają. Wtedy co najwyżej można sobie kupić kanapkę na stacji paliw. Po spałaszowaniu bardzo smacznej pizzy, ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym kierunkiem miał być Innsbruck.



Warto wspomnieć o mijanym w miasteczku Resia jeziorze, z którego wystaje wieża XIV-wiecznego kościoła. Legenda mówi, że w czasie zimy wciąż można usłyszeć bicie jego dzwonów. Po dojechaniu do miejscowości Imst, postanowiliśmy zatrzymać się i zacząć szukać możliwości rezerwacji noclegu. Najpierw w Insbrucku, a później w najbliższej okolicy. Okazało się to trudne, bo jedyne wolne apartamenty/pokoje miały zaporowe ceny. Padła w końcu propozycja przenocowania w Jerzens, w pensjonacie, w którym zatrzymali się chłopaki w zeszłym roku. I to okazał się strzał w przysłowiową „10-tkę”. I to podwójnie! Przede wszystkim nocleg był tani, a po drugie … o tym za chwilę. Dojazd do Jerzens to kawałek lekko krętej drogi, sama wioska zaś jest mała, nastawiona na turystów. Zwiedzanie kończy się po 10 minutach. Właścicielem pensjonatu jest Holender, ożeniony z miejscową dziewczyną. On zajmuje się pensjonatem i barem, który mieści się w piwnicy, a ona pracuje gdzieś na etacie. Nasz gospodarz okazał się niezłym jajcarzem, a przy okazji dobrym przewodnikiem po okolicy. Wieczorem, przy piwie znów nastąpiła burza mózgów i zastanawianie się nad dalszą trasą. Ponieważ nie znaleźliśmy nic ciekawego w okolicy, a urlop powoli się kończył, więc padła propozycja, aby pożegnać się z Alpami i pojechać „na piwo” do Pilzna. I gdyby do tego doszło, ominęłaby nas najfajniejsza część wyprawy. I tutaj dochodzimy do drugiego plusa tej lokalizacji.

Dzień, który miał nie nastąpić.

Gospodarz opowiedział i pokazał nam 2 fajne trasy, które jego zdaniem powinniśmy odwiedzić, korzystając z tego, że na następny dzień zapowiadają piękną pogodę. Jedyną alternatywą było picie piwa w Czechach, postanowiliśmy zatem zostać jeden dzień dłużej i skorzystać z propozycji FrankFranka, jak nam się przedstawił gospodarz, gdy usłyszał, że Piotr wrzuca trasę do Tomtoma :-).

Ponieważ mieliśmy zaplanowe w miarę krótkie trasy, więc ruszyliśmy z pensjonatu niespiesznie, ok. godziny 11:15. Pierwszym punktem naszej piątkowej wyprawy miał być lodowiec Kaunertaler Gletscher. W połowie trasy natrafiliśmy na super punkt widokowy – wysuniętą nad krawędź zbocza metalowo – szklaną kładkę. Nie omieszkaliśmy skorzystać z okazji i uwiecznić tego na kilku zdjęciach.

Kolejnym postojem na tej trasie był sztuczny zbiornik Gepatschspeicher, położony na wysokości 1750 m n.p.m. Dojeżdzając do wierzchołka, zostaliśmy zatrzymani przez służby porządkowe, bo okazało się, że w tym czasie Porsche nakręca na tej drodze film reklamowy nowego modelu Cayman S. Gdybyście kiedyś natrafili na reklamę, w której występuje niebieskie Porsche Cayman S na górskich drogach, to przypomnijcie sobie, że byliśmy tam w momencie nakręcania tej reklamy. U podnóża lodowca usytuowany jest leżący na wysokości 2750m parking. Był to jeden z najwyżej położonych punktów naszej wyprawy, na który dotarły sprzęty. My skorzystaliśmy z możliwości wjazdu kolejką górską na wysokość 3108m, skąd roztaczał się wspaniały widok na szczyty górskie Austrii, Włoch i Szwajcarii. Przy okazji zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, na którym połowa naszej ekipy jest we Włoszech, a druga w Austrii. Widać było, że śnieg sypie tam na okrągło, trasy narciarskie były naśnieżone naturalnym, świeżym śniegiem, a ratraki kręciły się po stoku i usypywały jakieś rampy. Po kolejnej sesji zdjęciowej, zjechaliśmy na kawę na dolną stację kolejki. Słońce było tak mocne, że nie mając okularów, musiałem się schronić z Piootrem w restauracji. Alfi natomiast z Sobierem, rozebrali się do galotów i rozkoszowali opalaniem w promieniach wiosennego słońca. Wystarczyło im pół godziny, aby zaczęli przypominać gotowane raki. Zjeżdżając z lodowca, znów natknęliśmy się na to samo Porsche, kręcące filmik na innym odcinku drogi. Tym razem to oni musieli nas przepuścić.

Kolejnym etapem dzisiejszego dnia miała być 208 kilometrowa pętla przez Silvretta Straße. Na szczycie, na wysokości 2030m znajduje się sztuczny zbiornik wodny oraz elektrownia. Oczywiście nie obyło się tam bez kolejnej sesji fotograficznej. Wykorzystaliśmy do niej nawet postronne osoby, aby móc w pełnym składzie zaprezentować się na fotografiach. Od jeziora ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się do miejscowości Brunnenfeld. Trasa zjazdowa okazała się być jedną z najlepszych, jakimi jechaliśmy. Spodobała nam się do tego stopnia, że po dojechaniu do bramek w miejscowości Partenen, postanowiliśmy pokonać tę trasę ponownie, tym razem pod górę. Alfiemu i Sobierowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, jedynie Piotr powiedział nam, że ma dość i on sobie na nas spokojnie poczeka tutaj, na dole. Pare minut później już byliśmy na górze, pod elektrownią i zawracaliśmy w kierunku Piotra. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w połowie trasy, zza kolejnego zakrętu wyskoczył Piotr..? Powiedział nam, że nudząc się na dole, wbił trasę do pensjonatu i wyszło mu, że musimy się wrócić tą samą drogą, którą tutaj dojechaliśmy. Zatem szybka nawrotka i kolejna porcja rozkoszowania się zakrętami, tym razem pod górę. Na górze krótki postój i Piotr znów wyskoczył z informacją, że tak naprawdę, to on żartował i da się dojechać do pensjonatu, jadąc dalej wzdłuż zaplanowanej trasy. A ściema była tylko dlatego, żeby móc tę trasę przejechać jeszcze raz. Więc na górze nastąpił kolejny zwrot kierunku i pognaliśmy w dół. Dzięki jego fortelowi, przejechaliśmy ten odcinek 2,5x w dół oraz 1,5x w górę. Radość z jazdy tą trasą była niesamowita.

Na dole byłem pierwszy, po mnie zjechał Piootr, następnie hałas zaanonsował Sobiera, a po nim, długo, długo nikt … W końcu zobaczyliśmy Pawła, który zjeżdżał do nas bez światła mijania. Sądziliśmy, że spaliła mu się żarówka, ale okazało się, że Integra postanowiła zaprotestować przeciwko takiemu pałowaniu i zastrajkowała, wyłączając zapłon. Na szczęście po opadnięciu emocji i temperatury, odpaliła bez narzekania i do końca wycieczki nie sprawiała już Pawłowi żadnych problemów.

Powrót z miejscowości Brunnenfeld do naszego pensjonatu w Jerzens prowadził autostradą, na którą wjechaliśmy chyba dość niechcąco, jak teraz na spokojnie przeglądam mapę. Bo wzdłuż autostrady prowadzi fajna trasa, którą mogliśmy spokojnie wracać. Ale wtedy ominęłaby nas „przyjemność” przejechania tunelem Arlberg Straßentunnel. Jest to najdłuższy tunel w Austrii, jego długość, to prawie 14km. Jeśli ktoś cierpi na klaustrofobię, to może się nieźle wystraszyć, gdy po dobrych 10 minutach nadal jest się w tunelu. Reszta trasy, to już zwykła autostrada, nic wartego opisania. Po dojechaniu na miejsce, szybka kolacja w pobliskiej pizzerii (tym razem zamówiliśmy calzone) i powrót na kwaterę. Tam podjęliśmy decyzję, że wracamy do kraju jednym strzałem, czym zrobimy swoim rodzinom lekką niespodziankę.



Austria postanowiła pożegnać się z nami taką samą pogodą, jaką się z nami witała, czyli przelotnymi opadami deszczu. Sama droga to już tylko 120-140 na liczniku i nawijanie kolejnych kilometrów autostrady z przerwami co 200km na rozprostowanie nóg i zatankowanie sprzętów. Tutaj istotną przewagę miała Integra, która zadawalała się najmniejszą ilością paliwa, T-Maksy szły łeb w łeb w środku stawki, a największym opojem okazała się Honda Silverwing SW-T 600 Piootra. Co w sumie nie było dziwne, ponieważ Piootr posiadał akcesoryjną szybę Givi, która wygląda niczym żagiel.

Nieplanowany postój w Mikulovie.

Wyjeżdżając z Mikulova w kierunku Brna, należy pokonać rondo, następnie długi odcinek drogi z ograniczeniem do 70km/h i skrzyżowanie z drogą podporządkowaną. Tego dnia ruch na tym odcinku był duży, samochody jechały w sznurku, a my, korzystając z szerokich pasów, przesuwaliśmy się delikatnie do przodu. Grupę prowadził Piootr, za nim jechał Alfi, następnie Sobier, a ja, ponieważ zamarudziłem, byłem jakieś 100m dalej. Po wyjeździe z Mikulova, grupa skorzystała z wolnego pasa i wróciła do szyku, czyli Piotr z przodu po lewej, Alfi za nim, po prawej a Sobier za Piotrem, po lewej. Ja byłem 2 samochody dalej. Dojeżdżając do skrzyżowania z drogą podporządkowaną spostrzegłem wyskakujący z niej i przecinający nasz tor jazdy niebieski samochód osobowy. Pomimo tego, że boczna droga z obu stron miała znak „STOP”, nie widać było zmniejszenia prędkości przez kierującego osobówką. Zajechała ona drogę Piotrowi, który niestety nie zdążył przed nią wyhamować ( jechaliśmy z prędkością trochę większą niż samochody, ale nadal przepisową ). Piotr uderzył w tylne drzwi i przeleciał za samochodem, spadając na jezdnię. Na szczęście prędkość w momencie uderzenia była na tyle niska, że Piotr zatrzymał się po kilku fikołkach.

Tutaj należy pochylić się nad kaskiem. Zrobię lekką (?) reklamę firmie Schuberth, ale uważam, że kask jest tego w pełni wart. Jak widać na zdjęciu, kask został podczas wypadku uszkodzony. Niemniej jednak, w 100% spełnił swoją rolę, przejmując uderzenia na siebie. Piotr został zbadany i nie wykryto u niego nawet wstrząsu mózgu. Zapewne kolejnym kaskiem również będzie Schuberth. Niech to też będzie ostrzeżenie dla osób, które kupują kaski bez dobrania odpowiedniego rozmiaru, lub wręcz kaski bez homologacji. To jedyna rzecz, która chroni Waszą głowę!



Samochód przejechał przez całą drogę i dopiero na bocznej, po drugiej stronie, obrócił się o 180*. Piotr po wypadku próbował wstać, ale zaczął narzekać na ból w okolicach lewej kostki. W międzyczasie chłopaki zabezpieczyli skuter, któryś z kierowców zadzwonił po pomoc. Pierwsi na miejscu zdarzenia byli strażacy z Mikulova, ocenili wstępnie stan Piotra, zajęli się przeprowadzeniem wywiadu a jeden z nich zabezpieczył skuter przed możliwością wywołania pożaru. Bardzo szybko pokazała się również policja oraz ekipa karetki pogotowia. Piotr został sprawnie przetransportowany do karetki, a po wykonaniu pierwszych badań, odtransportowany do szpitala w Breclaviu. Alfi, który jechał bezpośrednio za Piotrem, został spisany przez policję w charakterze świadka. Po dokonaniu oględzin przez policję, pozwolono nam na zebranie rzeczy Piotra, a strażacy usunęli jego skuter ze środka skrzyżowania. Miejsce zostało oczyszczone a nam pozwolono wykonać telefon do assistance, celem zamówienia lawety. Strażacy przed swoim odjazdem pomogli nam jeszcze wbić w nawigację adres szpitala, do którego został zabrany Piotr. Alfi został oddelegowany do szpitala, żeby mieć na bieżąco wiadomości o stanie zdrowia Piotra, my natomiast, wspierając się Jaankiem, załatwialiśmy nocleg i lawetę. Pierwsze wieści ze szpitala potwierdzały to, co mówił Piotr i bardzo nas uspokoiły – że ogólnie wszystko jest ok, tylko coś się stało z nogą w kostce. Alfi został w szpitalu, ja załatwiłem hotel, a Sobier w tym czasie pilnował skutera i bagażu Piotra, próbując równocześnie znaleźć nawigację Piotra, która w momencie uderzenia w samochód „dostała nóg”. Po ok. 2h od wypadku, procedurę przesłuchania sprawcy zakończyła policja i wręczyła nam protokół zdarzenia, przy okazji wyjaśniając zachowanie kierowcy samochodu osobowego. Starszy mężczyzna miał na tym skrzyżowaniu skręcić w prawo, ale zagapił się (w domyśle miał za dużą prędkość), i postanowił pojechać na wprost, drogą alternatywną. Niestety zapomniał również o tym, że musi ustąpić pierwszeństwa przejazdu, mało tego, musi się tam wręcz zatrzymać. Przez jego prędkość i gapiostwo, wyskoczył tuż przed Piotra, który nie miał miejsca na wyhamowanie czy próbę ominięcia przeszkody. Sprawca został spisany i pozwolono mu odjechać do domu. Zamówiona laweta przyjechała na miejsce ok. godziny 20:00. Pomogliśmy z Maćkiem w załadunku skutera i ruszyliśmy z bagażem Piotra do szpitala.

Ze względu na wielkość samego szpitala i ilość budynków, z których on się składa, wprowadzał nas tam Alfi. Sami pewnie z pół godziny szukalibyśmy właściwego budynku i piętra. Piotr był już po wszystkich badaniach, dostał jakieś środki przeciwbólowe, które powoli zaczynały działać. Zostawiliśmy mu najpotrzebniejsze przedmioty i po ok. godzinie zostaliśmy delikatnie poproszeni przez pielęgniarkę o opuszczenie oddziału. Piotr przed naszym przybyciem zdążył zgłosić potrzebę transportu do kraju w towarzystwie ubezpieczeniowym i załatwić sobie powrót karetką pogotowia do Polski, o ile lekarz rano wyrazi zgodę na jego transport. Opuszczaliśmy szpital koło godz. 22:00 uspokojeni, że z Piotrem jest w miarę wszystko ok.

Rano pobudka i oczekiwanie na informacje od Piotra. Te na szczęście okazały się dobre, lekarze zezwolili na jego powrót do Polski, mogliśmy zatem spakować bagaż i upewniwszy się, że Piotr niczego nie potrzebuje, ruszyliśmy w pomniejszonym składzie do domu.

Piotr dojechał do Warszawy parę godzin po nas, ale czas w karetce wykorzystał do obejrzenia meczu. Został odstawiony do szpitala w Warszawie, gdzie znów przeszedł badania i w efekcie operację stopy. Na całe szczęście, uszkodzenie stopy w stawie skokowym, to jedyne obrażenie, którego Piotr doznał podczas wypadku. Dochodzi teraz powoli do siebie, lekarze szacują czas powrotu do „jako takiej” sprawności na 3-6 miesięcy. Ma więc czas na rozglądanie się za kolejnym pojazdem, bo niestety Honda, zgodnie z przewidywaniami, została oznaczona jako „szkoda całkowita”.

Nocleg przyszło nam spędzić w Mikulovie, w hotelu, który sprawdził dla nas Jaanek. Rankiem wystartowaliśmy w dalszą drogę i nic właściwie ciekawego nie działo się aż do pierwszej stacji po polskiej stronie. Sama stacja też była ciekawa, bo toaleta na niej, w 60% uległa uszkodzeniu. Witamy w kraju…

Zatrzymaliśmy się tam na kawę i tuż przed naszym odjazdem, dojechało tam kilka śmiesznych maszyn – ni to motocykli, ni roadsterów, ni quadów… Były to Can-Amy Spydery, które wracały ze zlotu w Austrii.

Udało nam się również porozmawiać z parą podróżującą na motocyklach po Bośni. Oboje byli oczarowani Bałkanami i bardzo zadowoleni z poziomu cen. Może następnym razem obierzemy tamten kierunek…? Polskę przelecieliśmy w ekspresowym tempie, na stacji paliw tuż przed Piotrkowem Trybunalskim, spotkaliśmy jeszcze jedną ekipę na Spyderze, była okazja porozmawiać na spokojnie o tym niezwykłym sprzęcie, posłuchać doświadczeń z użytkowania i wymienić się wrażeniami z pobytu w Alpach. Stamtąd, już 1 strzałem dojechaliśmy do Warszawy i każdy z nas rozjechał się w swoim kierunku.

Na liczniku pokazało się 3982km przyjemności w świetnym towarzystwie i pięknych miejscach. Gdyby nie wypadek, wyjazd byłby idealny. Za resztę zapłacisz kartą.

Dzięki Panowie, że mogłem się z Wami zabrać na tę wyprawę. I już teraz polecam się pamięci na przyszłość 😉

Tekst: Sysgone

Foto: uczestników wyprawy